WIETNAM


8-26 kwietnia 2017

To był nasz pierwszy daleki wyjazd z dwójką dzieci. Przyznaję, że miałam niezłego stracha. Dlatego pierwszy raz wszystko sobie wcześniej zaplanowaliśmy i zarezerwowaliśmy. Tym razem zero spontana...
Mimo zaplanowania wciąż miałam wiele obaw, bo tak małe dzieci (Gosia 5 lat, Jeremi 2 lata) są dość nieprzewidywalne. Szczególnie podróż samolotem wydawała mi obarczona największym ryzykiem histerii, płaczu i niemożliwych do spełnienia pragnień.

Lot
Właściwie to ten Wietnam wyszedł nam trochę przypadkowo, ponieważ Jurka skusiła promocja na bilety w Qatar Airways. Koszt dla 2 osób dorosłych + 2 dzieci wyniósł 5 000 zł w obie strony. Nasza podróż trwała 17 godzin.



Wylot z Warszawy mieliśmy wieczorem, po 5,5 godz. lotu przesiadka w Doha, po 7 godzinach międzylądowanie w Bangkoku, gdzie czekaliśmy w samolocie godzinę, potem już tylko 1,5 godziny do Hanoi. Cała ta podróż nie byłaby taka zła, gdybym nie przytruła się pierwszym posiłkiem w samolocie... Dzieciaki trochę marudziły, oczywiście prawie nic nie chciały jeść (oprócz tego, co sama im wcześniej przygotowałam). Z Jeremim jest tak, że on je prawie wszystko, chyba że coś mu bardzo brzydko wygląda. Gosi natomiast kulinarnie bardzo trudno dogodzić. Z domu wzięliśmy więc owoce, suszone banany, paszteciki ze szpinakiem, oliwki i zdrowe batony. Bardzo przydały nam się bajki wgrane na telefon, ponieważ Jeremi słabo widział bajki na swoim ekranie, bo zwyczajnie był za niski.

Wózek czy nosidło

Branie wózka do Wietnamu sensu nie ma żadnego. Zupełnie nie wyobrażam sobie poruszania się wózkiem po Hanoi, gdzie ruch pieszy odbywa się skrajem ulicy. Choć w czasie naszego pobytu dwa wózki widziałam:)
My mieliśmy pożyczone miękkie nosidło Tula. I okazało się ono idealnym rozwiązaniem zarówno na spacery (kiedy najczęściej Jeremi zasypiał) jak i przeniesienie śpiącego dziecka z samolotu do samolotu na lotnisku w Doha. Złożone zajmuje bardzo mało miejsca. Jest miękkie, więc łatwo je upchnąć w bagażu.

Różnica czasowa
Po przybyciu do Wietnamu zegarki przestawia się o 6 godzin do przodu względem czasu polskiego latem i 7 godzin zimą.

Pogoda
Wietnam leży w klimacie monsunowym wilgotnym. Pora deszczowa trwa tam od maja do listopada. Kraj jest bardzo długi z północy na południe, dlatego temperatury w danym miesiącu czasem znacznie się różnią między północą a południem. Średnie temperatury miesiąca możecie podejrzeć TU. W kwietniu w Hanoi przywitała nas temperatura 36 stopni (odczuwalna 39) :) Po paru dniach na szczęście trochę się ochłodziło. Na północy w okolicach Sa Pa średnia temperatura jest ok 7 stopni niższa. W czasie naszego pobytu czasem padał deszcz, jednak ze względu na wysoką temperaturę, kurtki przeciwdeszczowe zupełnie nam się nie przydały.

Waluta
Teoretycznie w Wietnamie obowiązuje ichniejsza waluta zwana Wietnamskim Dongiem (VND). Jednak swobodnie można wszędzie płacić również w dolarach. Wietnamczycy bardzo płynnie przechodzą pomiędzy dwoma walutami. Przelicznik to: 1 USD = 22737 VND (lub 1 PLN = 5907 VND). My mieliśmy dolary i w razie potrzeby wymienialiśmy je na dongi w kantorach, biurach podróży czy hotelach. Bez problemów wypłacaliśmy też gotówkę z bankomatów.

Wiza
Wiza dla Polaków jest wymagana. Można ją osobiście wyrobić w Ambasadzie Wietnamu w Warszawie na ul. ul. Resorowej 36 (koszt 250zł/os.). My jednak nie kupowaliśmy jej w Polsce. Wyrobiliśmy sobie tylko tzw. promesę wizową (online: ), co kosztowało 6$/os. Po wyjściu z samolotu właściwe wizy wyrobiliśmy na lotnisku. Trwało to ok godzinę i kosztowało 25$/os. Trzeba mieć wypełniony formularz i 1 zdjęcie (dzieci również). Od stycznia 2017r. można wyrobić wizę online TU. Więcej info TU.

Szczepienia
Podróżnych nie obowiązują żadne obowiązkowe szczepienia. Jest za to kilka zalecanych. Dzieci szczepiliśmy na żółtaczkę typu pokarmowego i dur brzuszny w Poradni Chorób Zakaźnych na Wolskiej. Tam wychodziło najtaniej (WzwA 100zl, dur 190zł + porada 100zł za każde dziecko). Inne szczepienia zalecane dzieci już miały wcześniej (błonica, polio, tężec). Siebie nie szczepiliśmy.

Plan naszej wycieczki wyglądał następująco:
Hanoi - Sa Pa - Hanoi - Hue - plaża w Lang Co - Hanoi - Halong Bay
Z góry założyliśmy, że na zwiedzanie to my tam nie jedziemy. Wybraliśmy kilka najciekawszych miejsc + plaża na chillout. Przemieszczaliśmy się głównie pociągami sypialnymi, bo to nie dość, że dla dzieci ogromna frajda, to w dodatku odchodzi koszt noclegu:)


Podróż samolotem i niewyobrażalny upał sprawiły, że potrzebowaliśmy chwili na odpoczynek w hotelu. Wieczorem wyszliśmy na krótki spacer po okolicy. Warto o Hanoi zahaczyć w weekend, gdyż wtedy część ulic starej dzielnicy zamykana jest dla ruchu samochodowego (a to naprawdę robi ogromną różnicę) i przeobraża się w deptak z ulicznymi przedstawieniami, koncertami i bazarem. Hanoi było dla nas bazą wypadową do innych punktów naszego planu. Nocowaliśmy tam w kilku różnych hotelach, lecz zawsze w dzielnicy Old Quarter, w której w dzień i noc brzęczało jak w ulu. Po wyjściu z taksówki jazgot silników wszędobylskich skuterów, pełen wachlarz zapachów i dźwięków lekko mnie oszołomił. Przechodząc przez ulicę z dwójką małych dzieci można się na początku wystraszyć. Potem nabiera się wprawy...
Ruch samochodowo-skuterowy to niezwykłe zjawisko. Kierowcy aut jeszcze jako tako trzymają się jakichś zasad ruchu drogowego. Skutery jednak jeżdżą w każdym kierunku (oczywiście również pod prąd) wpychając się w każdy cm wolnej przestrzeni. Ruch wygląda tak chaotycznie, że w pierwszej chwili miałam wrażenie, że za moment wszyscy na wszystkich powpadają. Jednak po chwili zaczyna się w tym dostrzegać jakąś logikę. Trochę mi to przypominało poruszanie się pszczół, które bezkolizyjnie wlatują i wylatują z ula i jakimś magicznym sposobem wcale na siebie nie wpadają.
W Old Quarter możemy polecić dwa miejsca, w których nocowaliśmy:
Hanoi Culture Hostel i Hanoi Garden Hotel.
Następnego dnia poszwendaliśmy się trochę zapuszczając się w dalsze rejony. Niestety większość muzeów i innych atrakcji była nieczynna, bo był poniedziałek. Kupiliśmy bilety na Water Puppet Show, który jest zdecydowanym must-see w Hanoi. Bilety na ten sam dzień niełatwo jest dostać ze względu na dużą popularność show. My kupiliśmy na kilka dni wprzód.


Dotarliśmy do parku oznaczonego na mapie jako Botanical Garden, jednak był on tak niedostępny, że w pewnym momencie prawie się poddaliśmy. Przypominam, że było 36 stopni w cieniu. Chcieliśmy po prostu przetrwać ten dzień w jakimś zacienionym miejscu. W końcu znaleźliśmy wejście do parku (płatne jakieś grosze). I dzieciaki zobaczyły plac zabaw... Właściwie to były tam 2 zjeżdżalnie i huśtawki, ale i tak pełnia szczęścia i nie chciały się stamtąd ruszać. Nie wiem jak dzieci to robią, ale gdy ja siedziałam na murku i próbowałam przetrwać w tym ogromnym upale, one całe umorusane, na bosaka, biegały, skakały i prosiły, żeby je poganiać:)



Wieczorem o 19:00 wyruszyliśmy nocnym pociągiem do Lao Cai, skąd busem lub taksówką można dotrzeć do górskiego "kurortu" Sa Pa. Za przedział z 4 łóżkami zapłaciliśmy 360zł (rezerwując jeszcze z Polski online TU). Pociągi, którymi podróżowaliśmy były porządne, czyste i punktualne. W nocy warto mieć pod ręką ciepłe ubranie, mimo dostępnej ciepłej pościeli. Klimatyzacja potrafi człowieka zamrozić, szczególnie na górnych łóżkach. W każdym wagonie jest toaleta, a w korytarzu umywalki. Nie ma co liczyć, że z konduktorem da się dogadać po angielsku. Czasu przyjazdu trzeba samemu pilnować. Pierwszej nocy w pociągu nie zmrużyłam oka ze względu na jetlag, na szczęście reszta załogi wstała rano wypoczęta.



Na dworcu w Lao Cai zaatakowali nas naganiacze do taksówek. Warto na spokojnie przejść się i popytać kierowców o ceny dojazdu. Za kurs do wioski Tavan zapłaciliśmy w sumie 90zł. Okazało się, że SaPa wcale takim spokojnym górskim kurortem nie jest, lecz jest miastem rozległym, hałaśliwym i mało sympatycznym. Dlatego cieszyliśmy się, że jedziemy dalej. Tavan to malutka mieścina, zielona i spokojna, z której bardzo łatwo wydostać się bezpośrednio na szlaki. Zatrzymaliśmy się w Tavan Ecologic Homestay Był to uroczy pensjonat kryty trzciną, z ekologią jednak niewiele miał wspólnego. Dostaliśmy narożny pokoik z pięknym widokiem w cenie 125zł/pokój.




Pierwszego dnia było bardzo gorąco, ale zdecydowaliśmy się na kilkugodzinny spacer z miejscową przewodniczką Chią do wodospadu. Chia dość słabo mówiła po angielsku, jednak co nieco się od niej dowiedzieliśmy. Patrząc na Jurka niosącego Jeremiego w nosidle wielokrotnie wyrażała zdziwienie, że wśród turystów tak to właśnie jest, że to mężczyźni noszą dzieci i tak dużo się nimi zajmują. W jej wiosce to wyłącznie kobiety zajmują się dziećmi i raczej nie zdarza się, żeby mężczyzna dziecko nosił... Okoliczne tereny zamieszkałe są w większości przez dwie grupy etniczne: Czarnych Hmongów i Czerwonych Dzao. Kobiety najczęściej noszą tradycyjne czarne stroje bogato wyszywane. Kobiety z plemienia Hmong i Dzao oprócz pracy w polu i w domu zajmują się szyciem tradycyjnych strojów, które powstają z materiałów farbowanych naturalnymi barwnikami. Ponadto wytwarzają różnorodne rękodzieło, jak chusty, torebki, maskotki. Jeśli tylko nowy turysta pojawia się w wiosce, zaraz przyczaja się na niego kobieta z wielkim wiklinowym koszem na plecach pełnym swoich wyrobów. I zagaduje o imię, wiek, na jak długo przyjechał, gdzie był i skąd pochodzi. Panie są bardzo sympatyczne i niezbyt nachalne. Wynajęcie lokalnej przewodniczki to koszt 50$ za dzień.


W nocy przyszła wielka burza, bałam się, że zaraz zmiecie i zatopi wszystko... Rano nie było po niej śladu. Na szczęście przyniosła też ochłodzenie. Kolejne dni spędziliśmy na leniuchowaniu i spacerach po okolicznych wioskach.








Przyznam szczerze, że spacery po wioskach uświadomiły mi jedną ważną sprawę. Jak mamy wygodnie, że odpowiednie służby zabierają nasze śmieci. Tu niestety nie ma czegoś takiego. Najbliższe wysypisko jest godzinę drogi stąd, więc oczywiście nikt sam swoich śmieci tam nie wywozi. Ludzie radzą sobie z nimi tak jak umieją, czyli po prostu wyrzucają na pobocze bądź do rzeki lub palą. Wszelkie opakowania foliowe i plastiki również są spalane. Rzeka i jej brzegi są okropnie zaśmiecone. W samej wiosce na poboczach walające się śmieci są codziennością. Niestety w całym Wietnamie jest to duży problem.
Ostatniego dnia wybraliśmy się na spacer w wyższe partie, żeby uciec od tych wszechobecnych śmieci. Towarzyszyła nam lokalna przewodniczka Bau, przemiła 25-letnia dziewczyna, która angielskiego nauczyła się od turystów. Bau na poczekaniu plotła Gosi wianki i tworzyła inne małe cuda ze zrywanych po drodze roślin. Wspięliśmy się wysoko w górę po gliniastej ścieżce ponad wszelkie zabudowania. Widoki były piękne, krajobraz dziewiczy, spokojnie i cicho. Gosia szła dzielnie dzięki pochwałom Bau :) Im wyżej wchodziliśmy, tym domy były skromniejsze. Wynika to z tego, że aby postawić dom we wsi, trzeba zapłacić za ziemię. Natomiast poza wsią ziemia pod gospodarstwo każdej rodzinie przysługuje za darmo.







Dobrze nam było w Tavan, dlatego z lekkim smutkiem pojechaliśmy wieczorem na dworzec kolejowy w Lao Cai, żeby zdążyć na nocny pociąg do Hanoi. Tym razem był to oddany do użytku rok wcześniej Violet Train, w którym wszystkie tekstylne dodatki były w kolorze fioletowym:)





Do Hanoi dotarliśmy w sobotę o 5 rano. I przez kilka godzin nie mogliśmy znaleźć hotelu. Nie rezerwowaliśmy nic z Polski, bo nie przypuszczaliśmy, że to może być problem. Właściwie potrzebowaliśmy pokoju tylko na kilka godzin, bo wieczorem mieliśmy pociąg do Hue. W końcu Jurek znalazł pokój w Little Hanoi Hotel. Po obiedzie poszliśmy na Water Puppet Show, tradycyjne wietnamskie przedstawienie, w którym aktorzy ukryci za parawanem, stojący do pasa w wodzie, poruszają kukiełkami. Przedstawienie składa się z kilku części, a każda z nich opowiada o innym temacie, np. łowienie ryb, praca w polu, taniec wróżek. Dodatkowo duże wrażenie robi zespół muzyków grający na tradycyjnych instrumentach, w większości pierwszy raz w życiu przez nas widzianych. Bałam się trochę, że po 5 minutach dzieciaki się znudzą, a one siedziały jak zauroczone. Jeremi tylko co chwila głośno wzdychał "wow". Spektakl jest dość spektakularny, bo wzbogacony efektami świetlnymi, fajerwerkami, dymem. Co chwila inne postacie i zwierzęta wynurzają się z wody.

Tego dnia odkryliśmy świetną restaurację z jedzeniem wietnamskim i europejskim Aubergine Restaurant, gdzie szczególnie polecam właśnie bakłażana.
Wieczorem kolejnym nocnym pociągiem wyruszyliśmy do Hue, dawnej stolicy Wietnamu (do 1945r.). Niestety tym razem mieliśmy miejsca w dwóch oddzielnych przedziałach, ale trafiliśmy na miłe towarzystwo. Za 4 bilety zapłaciliśmy 516 zł.
Po dotarciu do Hue zostawiliśmy bagaże w przydworcowej knajpce i biurze turystycznym, gdzie kupiliśmy bilety na autobus do Lang Co. W przytłaczającym upale poszliśmy zwiedzić największą atrakcję Hue, czyli Pałac Cesarza. Po drodze skorzystaliśmy z usług rikszarzy rowerowych, którzy nie odstraszali ceną przejazdu. W Hanoi rikszarze życzą sobie jakichś chorych cen za taki przejazd. Nawet nie wiedziałam, że to taka frajda, kiedy nagle wjeżdżasz na zatłoczone skrzyżowanie. Chodzi o to, że siedząc w rikszy nic przed sobą nie masz, jesteś cały odsłonięty, a rowerzysta jest za tobą. Dzieciaki tez miały wielką frajdę z tej króciutkiej przejażdżki.











Cesarskie Miasto, zwane również Cytadelą usytuowane jest nad brzegiem Rzeki Perfumowej. Jet to zespół budynków z pałacem cesarskim, zakazanym miastem, murami i świątyniami. Swoją wielkością robi duże wrażenie (przyćmione nieco intensywnym upałem). Cytadela wpisana jest na listę UNESCO. Jej sercem było tak zwane Zakazane Miasto, do którego wstęp mieli tylko członkowie cesarskiej rodziny oraz ich służba. W czasie wojny kompleks został zbombardowany. Kolejne budynki wciąż są odbudowywane.
Po zwiedzaniu pojechaliśmy na... pizzę. Pyszną! Mieliśmy ogromną potrzebę, żeby na chwilę zmienić menu:)

Potem z powrotem na dworzec, skąd taksówka przewiozła nas do jakiegoś biura turystycznego, skąd mieliśmy nasz zamówiony autobus. Jako że wcale niełatwo dogadać się w Wietnamie po angielsku, czasem spotykały nas różne niespodzianki, wynikające z niedomówień. Np. teraz okazało się, że kupiliśmy bilety na autobus z miejscami leżącymi (w środku dnia):) W dzieciach wzbudziło to kolejne "wow", Jeremi wciąż się przemieszczał wspinając się po drabince to na moje to na Jurka miejsce. Po wejściu do takiego autobusu należy zdjąć buty, na które dostaje się specjalną reklamówkę. Okazało się, że jazda autobusem to niekoniecznie najszybszy sposób podróżowania, bo zatrzymywał się co chwila na długie postoje, podczas których wpadały do niego panie roznoszące różne "pyszności" do jedzenia.
W końcu dotarliśmy, choć do końca nie byliśmy pewni, czy kierowca lub pomagier na pewno wiedzą, gdzie mają nas wysadzić, bowiem mieliśmy wysiąść po prostu przy drodze obok zarezerwowanego wcześniej hotelu. Na szczęście Jurek zainstalował sobie mapy Googla w telefonie w wersji online, dzięki czemu wiedzieliśmy jak daleko jeszcze. Nawigacja przydawała nam się też w taksówkach w Hanoi, kiedy kierowcy próbowali podwozić nas okrężną drogą :)
W autobusie niestety nasz duży plecak został zalany jakąś niezidentyfikowaną cieczą o rybnym zapachu. Warto pewnie byłoby mieć na niego jakiś pokrowiec...

Pobyt w Lang Co Resort Jurek zarezerwował z Polski, mejlowo targując się mocno o cenę. Po przyjeździe recepcjonistka pochwaliła jego starania: "uuu, good price!". Samo miejsce okazało się bardzo sympatyczne. Białe parterowe domki z pokojami otoczone zielenią, restauracja na powietrzu, basen. A co najważniejsze piękna pusta plaża. Tam naprawdę nie było prawie nikogo! Wzięliśmy pokój (Ocean View) z dwoma łóżkami, ale były tak duże, że spokojnie wszyscy się zmieściliśmy. Wieczorem z okazji Jurka urodzin poszliśmy nad pobliską lagunę do restauracji na kolację. Warto spróbować tam lokalnych owoców morza. Nasza restauracja okazała się niezwykle droga (w menu nie było cen, to powinno nas zaalarmować), a dania nie były powalające. Jedzenie w hotelowej restauracji okazało się jednak smaczniejsze.



Kolejce dni spędzaliśmy raczej stacjonarnie, na plaży i w basenie, ciesząc się spokojem i nicnierobieniem.








Któregoś dnia wybraliśmy się do najpiękniejszego wietnamskiego miasta, jakie odwiedziliśmy. Mam na myśli Hội An. W hotelu wynajęliśmy taksówkę za 240 zł w obie strony (to ok godzina drogi w jedną stronę). Stare Miasto jest zamknięte dla ruchu kołowego, więc spokojnie można pospacerować, nie martwiąc się, że dziecko zaraz wpadnie pod skuter... Czasem tylko wąskimi uliczkami przemykają riksze rowerowe. Aby wejść na Starówkę należy wykupić bilet. Uprawnia on do wejścia do kilku świątyń i zabytków. Starówka jest niezwykle urocza ze swymi żółtymi domami obwieszonymi kolorowymi lampionami. A gdy wieczorem wszystkie te lampiony zapalają się, widok jest nieziemski. Obok restauracji, galerii i sklepów z pamiątkami często natykaliśmy się na małe zakłady krawieckie, gdzie w trybie ekspresowym można sobie uszyć dowolne ubranie ze wskazanego katalogu. Nie bez przyczyny Hội An zwane jest Miastem Krawców. Na terenie Starego Miasta znajduje się tez bazar, na którym można kupić m.in. świeże owoce. Turyści co chwila nagabywani są przez kobiety, które oferują przepłynięcie się łodzią po rzece Thu Bồn.







W Hội An warto ponoć wypożyczyć rower i na nim zwiedzać miasto lub wybrać się nad morze. Bardzo dobre opinie ma firma Grasshopper Adventures, która takie wycieczki organizuje. My niestety nie spróbowaliśmy.
Ale za to spróbowaliśmy lodów w Enjoy, gdzie deser lodowy można sobie zrobić samemu wybierając z kilkudziesięciu smaków.

Następnego dnia nasz spokojny ośrodek nawiedziły dwa autokary pracowników pewnej firmy sprzedającej kosmetyki. I przestało być cicho i spokojnie...




Za to dzieci mogły poczuć się jak prawdziwe gwiazdy, za którymi uganiają się paparazzi...
W ogóle stosunek Wietnamczyków do dzieci jest bardzo serdeczny, a do dzieci przyjezdnych wręcz wylewny. Nie wiem ile razy zdarzyło się, że na ulicy jakieś kobiety łapały Jeremiego i go całowały. Co chwila ktoś do niego machał, wołał "hello", próbował wziąć na ręce. Z Gosią już się bardziej krępowali, prawdopodobnie dlatego, że jest starsza. Często jednak nas pytali na migi, czy mogą sobie z nią zrobić zdjęcie (czego ona nigdy nie chciała). A zdjęć zrobionych "z ukrycia" ma chyba setki. Trochę jej ta "sława" ciążyła...

Po kilku dniach relaksu ruszyliśmy w dalszą drogę - taksówką na lotnisko w Da Nang (kurs 30$). Jednak nie wybraliśmy najkrótszej drogi tunelem, lecz widokową trasę przez góry, pokonując Przełęcz Hải Vân. Widoczność nie była rewelacyjna, więc trasa nie zrobiła na nas specjalnego wrażenia.
Samolot Da Nang - Hanoi kosztował 690 zł/4 osoby. Warto poprosić o zamówienie taksówki z lotniska w hotelu, w którym ma się nocować (wtedy kosztuje ok 30$).
Następnego dnia bus z Ethnic Travel odebrał nas rano z hotelu i pojechaliśmy na 3 dniową wycieczkę do Zatoki Ha Long, a właściwie jeszcze kawałek dalej do zatoki Bai Tu Long, która jest zdecydowanie spokojniejsza i nie tak zatłoczona jak Ha Long. Za tę wycieczkę Jurek wytargował cenę 169$/os., dzieci za darmo. Z Hanoi jechaliśmy 5 godzin z przerwą na postój w jakimś gigantycznym sklepie. I gdy tak jechaliśmy przez te wszystkie brzydkie miasteczka o jeszcze brzydszych przedmieściach, zastanawiałam się, czy to możliwe, że na końcu tej drogi rzeczywiście jest to miejsce nieskażone przez człowieka, piękne i naturalne. Dotarliśmy do portu w Cang Cai Rong, gdzie czekał na nas niewielki statek. I dopiero gdy port zniknął nam z oczu, przekonałam się dlaczego zatoka jest największą atrakcja Wietnamu. Na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Setki wysepek, niektóre skaliste, niektóre porośnięte zielenią, zanurzone w wodzie. Poza tym pustka. Cisza. Po drodze mijaliśmy kutry rybackie i inne statki do połowu owoców morza oraz małe skupiska domków unoszących się na wodzie.








Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się przy jednej z pływających platform, gdzie zaplanowane mieliśmy kajakowanie. Było pięknie, choć trochę się wystraszyłam, gdy nagle zerwał się silny wiatr i nie mimo wiosłowania nie byłam w stanie ani płynąć ani nawet ustawić odpowiedniego kursu. I fale zrobiły się jakieś takie wysokie jak na nasz mały kajaczek. Siedząca z przodu Gosia była uradowana, gdy kajak bujał się na falach, ja trochę mniej... No ale dałam radę, choć zmordowałam się okrutnie. Jurek miał jeszcze trudniej, bo Jeremi nie bardzo chciał w spokoju siedzieć i trochę marudził, jednak w końcu bujanie go uspokoiło i prawie zasnął.
Spaliśmy na jednej z wysp w hoteliku. Następnego dnia całą grupą wybraliśmy się na rowerową wycieczkę po wyspie. Dzieciaki jechały w fotelikach i były zachwycone. Dzień zaczął się pięknie, powietrze było bardzo przejrzyste. Jednak w końcu deszcz pokrzyżował nam plany i nie dotarliśmy do planowanej plaży. Na statek dowiózł nas tuktuk. Popłynęliśmy w drogę powrotną do portu.







Po zameldowaniu się w hotelu na nabrzeżu wyruszyliśmy na wycieczkę na pobliską niewielką wysepkę. Popłynęliśmy dwoma malutkimi rozchybotanymi bambusowymi łódeczkami wiosłowymi po drodze mijając pływające wioski.


Brzegi wysepki przedstawiały dość smutny widok - zaśmiecone, zawalone jakimiś betonowymi ławkami i rzeźbami. Ktoś bardzo chciał ją zagospodarować, lecz zdecydowanie mu nie wyszło. Ruszyliśmy do jaskini, która byłaby całkiem ładna, gdyby... ktoś nie wpadł na pomysł, żeby ją wybetonować. Dziwna betonowa konstrukcja schodów z łuczkami i dziwnymi gablotami wyglądała paradoksalnie. Potem wspięliśmy się na sam szczyt wyspy (ok. 80m) po betonowych schodkach. Widok był oszałamiający. Nawet brzydki betonowy niedokończony taras na szczycie nie był w stanie przyćmić przepięknej panoramy.








Następnego dnia wybraliśmy się busem na wycieczkę do buddyjskiej świątyni, która nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Miałam wrażenia, że największą atrakcją były tam nasze dzieci, na które inni zwiedzający rzucali się z aparatami.
Potem pojechaliśmy na odludną plażę, gdzie dzieciaki wyhasały się na golasa.







Podczas tych trzech dni jedliśmy głównie owoce morza, które są najłatwiej dostępnym lokalnym jedzeniem. Niestety oprócz Jurka żadne z nas nie jest wielkim amatorem ośmiornic czy ostryg. Tym bardziej, że cały czas miałam świadomość, że wszelkie ścieki i śmieci spływają wietnamskimi rzekami własnie do morza Południowo-Chińskiego, skąd te wszystkie owoce morza są wyławiane. Gosia, która w ogóle mało rzeczy je, przetrwała jakoś na jajecznicy i bułkach. Podczas któregoś obiadu, gdy zobaczyła wnoszone na stół krewetki i kalmary, krzyknęła ze złością "Ja chcę ziemniaki i buraki!" :) Po powrocie do Hanoi z ogromną przyjemnością poszliśmy więc na obiad na coś zupełnie nie wietnamskiego.

Zapraszam też do mojego wpisu o Wietnamie na blogu naszej marki MUS MUS z piżamkami i pościelą z bawełny organicznej TU.

1 komentarz: