NEPAL



tak wygląda trasa naszej wycieczki po Nepalu. Na zielono zaznaczony jest trekking

18 października 2008

Widzielismy dzis z okien samolotu Himalaje. Nawet nie potrafie opisac, jakie ten widok robi wrazenie....

Po przylocie okazalo sie, ze nie mamy zarezerwowanych miejsc w hotelu, w ktorym je rezerwowalismy, bo tam im sie jakas wieksza grupa wpakowala i wleli nas przeniesc do innego hotelu. I takim to trafem mieszkamy w tym samym hotelu co Ewa i Lukas - Tibet Peace Guest House :)

Obudzilismy ich przed 10:00, Lukas wygladal jak zombie jak nas zobaczyl...

Wyszlismy razem na miasto... Razem wygladamy jak jakas grupa zorganizowana:) Zwiedzilismy dzis Durbar Square - taki plac, na ktorym jest palac krolewski i mnowstwo roznych swiatyn. Przeszlismy sie kawalek Freak Street, ktora niegdys bardzo byla popularna wsrod hipisow, mozna tam bylo bez problemu kupic narkotyki.... Ale dzis nie ma zbyt wiele z tamtego klimatu, podobno.













A poziej oddalismy sie zakupom przedtrekingowym. Nakupowalismy tyle rzeczy, ze w Polsce zaplacilismy za nie jakas straszna kupe kasy, a tu tylko 300 zl. Niby wiadomo, ze to wszystko podroby, ale wygladaja zadziwiajaco dobrze. Zaszlismy tez do sklepu z wyrobami dzianymi z welny owczej chyba, ale jakowej tez chyba (tzn. z welny jaka, takiego zwierzaka, ktore nie wystepuje ponizej 4000 m) i tam sobie rozne fajne rzeczy pokupowalismy....



Klawiatura ma proble z literka "o" i "b", wiec jakby jakies slowo bylo niezrozumiale, to prbujcie w nie powstawiac te dwie literki i moze rozszyfrujecie.,..

A jutro jedziemy z Ukciami do Patanu.

Wszyscy pozdrawiamy Was goraco...

---------------------------------------------------------------------------------

Bylismy wczoraj z Ukciami w Patanie, to jest takie drugie co do wielkosci miasto w Dolinie.

Jest bardzo blisko KTM, wlasciwie wygladaja one jakby byly polaczone. W Patanie rowniez jest Durbar Square, ale wg mnie ladniejszy niz w KTM. Poza tym jest duzo starszy. I co jest w nim najlepsze - nie wpuszczaja tam samochodow ani motorow. Nie trzeba miec oczu dookola glowy... Normalnie na ulicach trzeba ciagle uwazac, zeby ktos zostac potraconym... Na placu jest oczywiscie palac krolewski i kilka swiatyn, kazda poswiecona innemu bogowi.

Czytalam troche o Hinduizmie, zeby chociaz troche obczajac, o co chodzi. Ale oni maja tyle bostw, ze to chyba niemozliwie, zeby sie w tym polapac. W kazdym razie wiem, ze maja 3 najwazniejszych bogow, taka hinduistyczna trojca: Brahma - bog stworzyciel, Visznu - bog ochrony (the preserver) i Shiva - bog zniszczenia. I ten Brahma to jest z tej trojcy najwaznieszy. Visznu ma z kolei 10 inkarnacji - jego inkarnacjami sa np. Kriszna, czy Budda (ale Buddysci oczywiscie nie przyjmuja tego do wiadomosci, zeby Budda byl tylko inkarnacja jakiegos hindu boga). Z kolei Shiva ma manifestacje, nie wiem czy dobrze to rozumiem, ale chyba chodzi o to, ze on sie moze pojawiac pod roznymi postaciami... A najgorsza postacia Shivy jest Kali Bharaib(albo jakos tak) i wtedy jest caly czarny, stoi na ludzkim trupie, ma jakies zmije wokol siebie i pije z ludzkiej czaszki... I na Durbar Sq. w Patanie jest wlasnie jego posag. Ale dla mnie wygladal dosc komicznie, a nie strasznie....




Siva w swej najstraszniejszej manifestacji Kali Bharaib

















Z Patanu pojechalismy zobaczyc Budnath Stupa. Stupy to sa takie buddyjskie niby swiatynie. Niby - bo sie do nich nie wchodzi. To sa takie pomalowane na bialo kopce, a na czubku jest zwienczenie, na ktorym w kazda strone swiata narysowane sa oczy. I z czubka tej stupy do jej podnoza lub okolicznych budynkow porozwieszane sa na sznurkach kolorowe choragiewki, ktore wesolo furkocza na wietrze. Przy tej akurat stupie leciala tybetanska muzyka. I sprawialo to, ze bardzo przyjemny klimat panowal wokol. Buddyjscy mnisi i mniszki chodzili wokol stupy w kierunku zgodnym ze ruchem wskazowek zegara i poruszali dzwonkami modlitewnymi rozmieszczonymi wokol stupy. A w pobliskiej gompie (klasztor) jest w takim malym pomieszczeniu taki mega wielki dzwon modlitewny, ktorym sobie mozna pokrecic.













Wokol stupy po okregu stoja kolorowe kamieniczki ze sklepami z pamiatkami i z knajpkami. Jest tam naprawde bardzo milo. M.in. dlatego, ze mnisi nikogo nie zaczepiaja. W odroznieniu od hinduskich, ktorzy za wszelka cene probuja Ci postawic kropke na czole, nawet jak tego nie chcesz, i oczywiscie zadaja za to kasy. Lepiej ich po prostu unikac...

Pozniej skoczylismy sobie na Thamel na obiad. A potem Ukcie zabraly nas do Swiatyni Malp, polozonej na wzgorzu gorujacym nad Dolina Kathmandu. Na gore prowadza strome schody. Na szczycie jest kolejna stupa. Jest tam tez bardzo milo, zielono od drzew i kolorowo od choragiewek, ktorych jest tam zatrzesienie. No i oczywiscie jest mnostwo malp, ale niestety niektore sa agresywne. Charcza gniewnie i szczerza zeby jak im cos nie pasi. Jurek cos im nie pasil, to go jedna troche postraszyla. Posiedzielismy sobie na szczycie do zachodu slonca, kontemlujac przepiekny widok na miasto i otaczajace gory i wrocilismy do hotelu.













No i pozegnalismy sie z Ukciami... Na jakis czas...
................................................................................................

...Pokhara...
20 października 2008

Z samego rana wsiedlismy w autobus do Pokhary, skad wyruszamy na trekking.

Info dla Ukciow: sa 3 typy autobusow: z klima i z lunczem, z klima i zwykly. I wzielismy ten zwykly i bylo naprawde spoko, pod koniec tylko troche goraco. O 9:00 zatrzymal sie na sniadanie, o 12:00 na lunch. Ale przerwy te dosc krotkie sa, wiec trzeba sie sprezac z jedzeniem. Dojechalismy z godzinnym opoznieniem.

Widoki po drodze sa piekne, szczegolnie zaraz po wyjechaniu z KTM. Warto jednak wziac Aviomarin, bo serpentyny niezle... Poza tym spory jest ruch, same autobusy i ciezarowki... Jak ktos chce moze jechac na dachu, ale tam chyba jest zimno, poza tym podobno trzeba uazac na nisko powieszone kable elektryczne:)

Ogolnie jezdzenie na dachu jest dosc powszechne, czasem nawet kozy tam jezdza...

W Pokharze wyjechal po nas pan z New Nanohana Lodge. Hotelik okazal sie naprawde fajny. Bardzo mila odmiana po KTM. Bo jest tu bardzo czysto, wyposazenie wyglada na nowe... W ogrodzie rosnie mega gigantyczny krzak marihuany:) Ale to podobno male - rodzaj meski, a tylko zenskie maja wlasciwosci narkotyczne.

Juz jestesmy spakowani na trekking. Jurek poszedl spac, bo jakos zaniemogl bidulek. Gardlo go boli i glowa. Mam nadzieje, ze da rade jutro isc... O 6:00 rano jedziemy autobusem do Besi Sahar, a potem juz przez 2 tyg. na piechote...

Pewnie za czesto nie bedziemy sie teraz odzywac, tzn. przez najblizsze 2 tygodnie. Moze gdzie po drodze bedzie net, zobaczymy....

Stracha mam troche przed tym trekkingiem. Ale staram sie przyjac fatalistyczna postawe buddystow - co ma byc, to bedzie....

Trzymajcie za nas kciuki. I za Ukciow tez. Oni dzis rano polecieli samolocikiem do Lukli, wiec pierwszy dzien trekkingu maja juz za soba. Za 2 tyg. spotykamy sie w Pokharze. Takie przynajmniej sa plany. A jak to bedzie, czas pokaze...

..............................................................................................

...Chame...
24 października 2008

Mariolka, wszystkiego najlepszego z okazji Urodzin!!!

Mielismy szczescie, bo 3 dni szlismy i akurat w dniu Twoich urodzin trafilismy na internet :)

Pozdrawiamy goraco, ze szlaku. Jest tu tak niesamowicie pieknie jak nigdzie na swiecie chyba.....

Ale net jest bardzo drogi, wiec sie streszczam, a pelna relacja za 2 tygodnie:)

Ukcie: Wyglada na to, ze sie wyrobimy do Pokhary, bo sie okazalo, ze juz do Mukinath mozna dojechac jeepem:) Ale nie wiem czy skorzystamy. Bo jechalismy juz busem do Bhulebhule i to byla chyba nasza najgorsza podroz w zyciu (Jurkowi oczywiscie sie podobalo). Jurek poleca tez jazde na dachu autobusu. Trzeba sie tylko cieplo ubrac....

Trzymajcie sie wszyscy. Nie wiem kiedy znow bedzie net. Pewnie w Manangu, gdzie dotrzemy pojutrze..

papa calusy 102!

Tu jest bosko!!!!!!!!!!!!!
...............................................................................................

...Manang...
26 października 2008

jestesmy w Manang, jakos sie tu doczlapalismy...

Jestesmy na wysokosci 3500m i juz sie nam to daje we znaki troszke.

Internet kosztuje 50 zl za godzine, wiec tylko dajemy znac, ze zyjemy i uciekamy.

Ania, wszystkiego najlepszego z okazji Urodzin!!!!!!!!!!

Pozdrawiamy....

Moze to niemozliwe, ale z kazdym dniem jest tu coraz piekniej. Czuje sie jak w jakiejs bajce:) Tylko cholernie zimno. Rano jak sie budzimy, to para nam z ust leci i grzejemy sobie ubrania w spiworze zanim sie ubierzemy....

...............................................................................................

...za przelecza...
1 listopada 2008

Jakos dalismy rade przelezc ta przelecz, ale wcale latwo nie bylo... Po drugiej stronie ciagle cudne widoki, ale zupelnie inne niz po pierwszej :-). Teraz jest juz ciepelko i w ogole luksusy... Dzis znowu krociotko bo internet strasznie wolny i ciagle drogi.

W pokharze postaramy sie byc 3.11 czyli pojutrze.

Ukcie, rezerwujemy wam pokoj w nanohana lodge na jutro... Jak juz zarezerwowaliscie to dajcie im znac....
..............................................................................................

...Annapurna Circuit Trek...
4 listopada 2008

Jestesmy juz w Pokharze, gdzie internet jest o niebo tanszy niz na treku i gdzie w koncu moge opisac, jak to tam bylo...

1 DZIEN

Z Pokhary dojechalismy autobusem do Besi Sahar. Jako ze miejsca w autobusie bylo mniej niz sprzedanych biletow, Jureczek wyladowal na dachu... Mowil, ze widoki sa super, tylko troche zimno (o czym mialam sie tez niedlugo przekonac).




Po zameldowaniu sie w checkposcie obczailismy, ze mozna podjechac do Bhulbhule busem lub jeepem. Mielismy to nieszczescie, ze trafilismy na busa (200rs za osobe). A nie byl to taki bus ze zwyklymi miejscami, tylko z miejscami dla bardzo malych ludzi. Nawet ja sie na takim miejscu nie miescilam, a Jureczek siedzial z kolanami pod broda. Na dachu oczywiscie tez siedzieli ludzie. Droga czasem byla, a czasem jej nie bylo, ale kierowcy to wcale nie przeszkadzalo. I byla to wowczas najgorsza droga w moim zyciu (od tamtej pory juz troche czasu minelo i mam juz inny nr 1:) - prawie caly czas nad przepascia, po kamieniach, bus przechylal sie niebezpiecznie to na jedna to na druga strone.... Wytrzeslo nami okropnie. Gdy dojechalismy do Bhulbhule byl kolejny checkpost. Nie wiem, po co oni tak co chwila sprawdzaja turystow. Pewnie dla jakichs statystyk, moze Jurek to obczaja... Pierwszego dnia doszlismy do wioski Ngadi, gdzie zatrzymalismy sie w Hotelu Seasons' (byla tam restauracja Sore Back:) Spalismy w takim pokoiku zbitym z blachy i desek. Ale wlasciciel okazal sie bardzo fajnym facetem, bylym tragarzem i przewodnikiem. Niedaleko hotelu jest polozona troche wyzej bardzo malownicza wioska, Jureczek ja wyczail, raczej nikt tam nie zachodzi, bo nie widac jej z dolu...













Na nasza prosbe wlasciciel hotelu zalatwil nam dwoch tragarzy, braci Padama i Priama. Jureczek oczywiscie nie oddal swojego plecaka ani zadnej swojej rzeczy. A jeden plecak nieslismy na spole z mama i Wieskiem. Chlopakim okazali sie bardzo sympatycznie, tylko slabo mowili po angielsku. Dlatego w pewnym momencie my zaczelismy sie uczyc nepalskiego... Najbardziej nam sie spodobalo "czitu czitu oraloo", co oznacza szybko w dol (isc). A kura to "kukura", a pies to "kukur" :) Wieczorem Jureczek zadziwil wszystkich przewodnikow i turystow w jadalni wypijajac litrowa wode w pare sekund nie odejmujac butelki od ust. Wszyscy siedzieli z otwartymi buziami gapiac sie na niego jak na jakies dziwo... Ja tez... No nie wiedzialam, ze on takie zdolnosci posiada...

2 DZIEN



Na trekkingu trzeba sie bylo przestawic na troche inny tryb zycia. W takim sensie, ze wstawalismy kolo 6:00 lub 7:00 i kladlismy sie kolo 19:00. Drugiego dnia mame zlapal straszny skurcz w lydke i juz myslalam, ze bedziemy schodzic z powrotem, ale Jureczek kupil jakas super masc lokalna i troche przeszlo. Chyba lepiej nawet kupowac ichnie specyfiki na rozne dolegliwosci, bo one rzeczywiscie dzialaja. Co prawda w aptekach sa glownie Strepsilsy i srodki przeciwbolowe i przeciwgoraczkowe. Jak cos powazniejszego sie przytrafi, to juz gorzej. Tego dnia doszlismy do Jagat. Trasa jest bardzo latwa technicznie, a ze wzgledu na to, ze nie mozna wchodzic powyzej 300 m dziennie (powyzej 3000m), to dziennie idzie sie tylko okolo 3-4 godzin.

















" "

3 DZIEN

Tego dnia weszlismy do dystryktu Manang. Tu zaczynaja sie naprawde niesamowite widoki. Idzie sie sciezka wzdluz doliny rzeki co jakis czas przechodzac na drugi brzeg po wiszacych mostach (lepiej sie na nich nie spotkac ze stadem oslow).


















W oddali widac juz osniezone szczyty. Krajobraz wyglada jak zywcem wziety z Wladcy Pierscieni:) Szlak jest niesamowicie urozmaicony. Przed wioska Tal (ktorej nazwa oznacza Jezioro, bo na jej miejscu bylo ono kiedys) szlak prowadzi przez rzeke po kamieniach wzdluz kamiennej sciany.. Tej nocy spimy w wiosce Dharapani.













Padam i Priam

4 DZIEN
Przechodzimy przez wies Bagarchap - zniszczona w 1995 przez lawine blotna, w ktorej zginelo wielu ludzi, turystow rowniez.



















checkpost





Nocowalismy w Marsyandi Hotel w Chame. Tu juz po raz pierwszy zimno jest naprawde dokuczliwe. Pod prysznicem niby jest ciepla woda, ale w "lazience" temperatura 13 stopni i jakos tak ciezko sie zmusic, zeby sie wykapac... Wieczorem juz bylo mi tak zimno, ze kupilam sobie super sexi rozowe rajstopy z koronka na dole:) Nawet nie pytalam o inne kolory, cieszylam sie, ze jest moj rozmiar. Sie bierze co jest.... Kupilismy tez sobie szaliki. Na szlaku jest nawet sporo sklepow z ubraniami dla trekkerow, wiec niekoniecznie trzeba sobie kupowac wszystko w KAthmandu, a juz przywozenie wszystkiego z Polski jest zupelnie bez sensu. Co prawda dostepne tu ubrania sa ''Nepali quality", co oznacza, ze nie sa zbyt trwale. Podobno materialy sa nawet oryginalne, ale wszystko szyte jest w Nepalu. Ukciowi spodnie Nord Face rozerwaly sie w kroku pierwszego czy drugiego dnia. Nord Face to chyba najczesciej podrabiana marka w Nepalu. Co wiecej jak kupilismy mydlo Dove, to tez raczej bylo podrobione, bo bylo bardzo dziwne. Smiesznie to wyglada jak dzieciaki w wioskach biegaja ubrane w ciuchy Nike albo Kleina. Wlasciwie wszyscy nosza tu "markowe " ciuchy:)

5 DZIEN

Rano jest bardzo zimno. W trase wychodze prawie we wszystkich ubraniach jakie mam ze soba. Po drodze zdejmuje kolejne warstwy...


















czekajac na Lukasza...





Dzis juz zaczynam odczuwac wysokosc. Oczywiscie boli mnie glowa, ale na szczescie trasa jest latwa, malo pod gore. Nocujemy w Lower Pisang w hotelu Tibet Guest House. Hotel jest calkiem przyjemny. Co wiecej poznajemy tu dwojke Polakow Ale i Tomka z Gdyni, z ktorymi dalej bedziemy podrozowac...Tomek gra na saksofonie w duecie Olbrzym i Kurdupel. Tu mozna go uslyszec:

http://www.youtube.com/watch?v=kq1cBTiP0W8


Strasznie tu wieje wiatr, sciany sa nieszczelne. Co jakis czas podmuch wiatru otwiera nam drzwi do pokoju. Najlepiej mi siedziec w spiworze, wtedy przynajmniej nie trzese sie z zimna. Oczywsicie mam na sobie wszystkie swoje ubrania. Nawet nie mysle o prysznicu... Troche cieplej jest tylko w jadalni, gdzie wszyscy sie zbieraja, zeby zjesc i troche sie ogrzac.

6 DZIEN

Dzis wchodzimy na wysokosc 3540 m. Oddycha sie coraz ciezej. Szczegolnie Wiesiek ciezko to znosi, ma problemy z oddychaniem i mowi, ze serce mu dziwnie pracuje. Trasa jest wciaz latwa i wciaz piekna. Idziemy przepiekna dolina rzeki Marsyandi. Osniezone szczysty coraz blizej. Roslinnosc jest juz niska, glownie krzaki kolorowe. Kolory sa dzis jakies nierzeczywiste. Co chwila dziwie sie tym, co widze. Jest tak pieknie, ze nie moge uwierzyc, ze tu jestem...



























Po drodze mijamy pastwiska koz i koni. Tuz przed Manangiem pierwszy raz w zyciu widzimy jaki - sa takie fajne, wygladaja jak pluszowe. Smieszne, ze wszystkie zwierzaki sa tu takie male. Konie sa tylko troche wieksze od naszych kucykow. Zreszta ludzie tez za duzi nie sa. Jurek bardzo wyroznia sie tu wzrostem, widac go z daleka. Nie wspominajac o Tomku, ktory wyglada tu jak olbrzym z jakiejs bajki...



















Nocujemy w Manangu, ktory caly zbudowany jest z takiego samego kamienia, co nadaje mu bardzo uporzadkowany i mily charakter. Dziwne, ze wszystkie domy maja plaskie dachy przykryte blacha, na ktorej leza kamienie, zeby blacha nie pofrunela sobie gdzies.

















Nie udalo nam sie znalezc dwoch pokoi w jednym hotelu, wiec my mieszkamy w Tilicho Hotel, a rodzice w sasiednim Yeti Hotel. Nawet maja pokoj z lazienka, z czego i my korzystamy. Jeszcze wtedy nie wiedzialam, ze ten prysznic bedzie musial mi wystarczyc na 4 kolejne dni... Jakis taki bardziej rozwiniety ten Manang niz poprzednie wioski i nawet menu bardziej zroznicowane. Pojawily sie tez potrawy z jaka. Ale zeby wszystkich zniechecic, Ala miala ciezka noc po steku z jaka. Wiec moze lepiej zostawic w spokoju te mile zwierzaki.
Mama i Wiesiek decyduja sie nie isc na przelecz, wroca ta sama droga. W Humde (przed Manangiem) jest co prawda lotnisko, ale najblizesze wolne miejsca w samolocie sa na za tydzien....

7 DZIEN

Dzis jest dzien przeznaczony na aklimatyzacje. Wybieramy sie wiec nad jezioro Ice Lake polozone na wys. ok. 4600m. Trasa jest bardzo ladna, ale tez dosc trudna. Idzie sie bardzo pod gore i juz bardzo brakuje oddechu. Czesto musimy odpoczywac. W koncu nie udaje nam sie dotrzec az do jeziora. Po prostu zle sie przygotowalismy i nie wzielismy ze soba jedzenia. A okazalo sie, ze to 4 godziny drogi w gore, a trzeba jeszcze wrocic...














Dotarlismy do wys. 4400m, widoki byly niesamowite. Te wszystkie osniezone szczyty byly tak blisko, jak na wyciagniecie reki ... Po drodze spotkalismy Magde i Piotrka z Wawy, z ktorymi pozniej zawziecie gralismy w karty podczas zimnych wieczorow w hotelach. Okazalo sie, ze Piotrek i Jurek i wiele innych osob byli razem na jednym roku na SGH:)













Do Mananagu dotarlismy juz resztka sil. Pare razy sie zatrzymywalam, myslac, ze za chwile zemdleje.
No coz, troche bezmyslnie sie tam wybralismy.....

8 DZIEN

Rano rozstalismy sie z mama i Wieskiem, ktorzy zaczeli swoja droge powrotna w dol razem z dwoma tragarzami. A my ruszylismy zdobywac przelecz...







Ja w koncu szlam z pelnym plecakiem. No i ciezko bylo... Tzn. przez wysokosc naprawde ciezko sie szlo, trudno bylo oddychac. Po 3 godzinach dotarlismy do wioski Yak Kharka na wysokosci 4150m. Znalezlismy pokoj w ostatnim hotelu (Nyeshyang), ciezko sie z miejscami zaczynalo robic... Tu juz nie bylo prysznica wcale. Mozna bylo zamowic bucket shower, ale odmowilismy sobie tej przyjemnosci... W Hotelu Gangapurna bylo rewelacyjne ciasto czekoladowe. Warto bylo tu wejsc chocby dla niego:)

Jako ze Magda i Piotrek mieli swojego przewodnika, poproslismy, aby i dla nas zarezerwowal pokoj w nastepnym hotelu. przeczuwalismy, ze bedzie problem z miejscem...

Noc w Yak Kharka byla slaba.... Obudzilam sie i wpadlam w panike, ze sie udusze. Wszystko z braku tlenu w powietrzu. Oddychalam, ale czulam, ze mi to nie wystarcza, zeby normalnie funkcjonowac. Balam sie, ze w srodku nocy bede musiala sie pakowac i wracac do poprzedniej wioski. Okazalo sie, ze Jurek mial to samo. Ale jakos przetrwalismy te noc... Tomek podobno cala noc nie spal.

9 DZIEN

Rano jak chcialam umyc zeby, to sie okazalo, ze woda zamarzla:)





Jureczek z Ala i Tomkiem







Wdrapalismy sie do Thorong Phedi na wys. 4550m. Tu mielismy ostatni nocleg przed przelecza Thorong La. Wlasciwie nie jest to nawet wioska tylko jeden spory hotel - Thorung Base Camp. Jest to takie waskie gardlo, gdzie spotykaja sie wszyscy, ktorzy nastepnego dnia ida zdobywac przelecz. Do pozna w nocy gralismy w karty z Ala i Tomkiem i Magda i Piotrkiem. Nikomu nie spieszylo sie, zeby sie polozyc spac, bo noc mogla sie okazac jeszcze gorsza niz poprzednia. Ja naprawde balam sie zasnac... No i rzeczywiscie niewiele spalam ze wzgledu na okropny bol glowy...


nasz przytulny pokoik

Ceny w Thorong Phedi byly juz niemalze kosmiczne jak na Nepal. Zaplacilismy 4 tys. rupii za nocleg i jedzenie...

10 DZIEN

Wstalismy o 4:00 rano, a wyruszylismy jeszcze przed switem , kolo 5:30. I bylismy jednymi z ostatnich, ktorzy wyszli. Chyba ludzie troche panikuja, bo to bez sensu bylo tak wczesnie wychodzic. Na poczatki szlismy z czolowkami, bo ciemno bylo.





Szlismy to moze za duzo powiedziane, bo my sie wloklismy noga za noga, co kilka krokow przystajac i lapiac oddech. Bylo dosc mocno pod gore, ale to ta wysokosc wyczerpuje najbardziej. Serce wali jak oszalale po zrobieniu 10 krokow i trzeba sie zatrzymac, zeby nie wypluc pluc.

Niby trzeba duzo pic, ale sie nie chce. Poza tym woda w butelce zaczela mi zamarzac. Bylo okropnie zimno. Palcami w rekawiczkach musialam ciagle ruszac, zeby mi nie zamarzly. Oczywiscie mialam na sobie wszystkie swoje ubrania. Dzieki temu plecak byl lekki:)

Po 1,5 godzinie doszlismy do High Camp. Jest to najwyzej na szlaku polozony hotel - 4800 m. Tak weszlismy napic sie herbaty. I nagle dostalam strasznych zawrotow glowy... Balam sie, ze zemdleje... Zupelnie tez nie potrafilam oceniac, czy jestem w stanie dalej isc czy nie. Zapewne wszystko przez ''confused thinking'' - jedna z objawow AMS (choroby wysokosciowej). Ale jak sobie pomyslalam, ze grozi mi zostanie w tym strasznym zimnie jeszcze jedna noc, stwierdzilam, ze chociaz sprobuje jeszcze troche podejsc w gore i zobacze co bedzie...

No i tak sie szczesliwie zlozylo, ze w dol z przeleczy schodzil koles z dwoma konikami. No i pojechalam na koniku (za 3 tys. rupii), a Jureczek pobiegl sam dalej. Ale ten konik jak sie okazalo juz byl mocno zmeczony poprzednim podejsciem i nie bardzo chcial isc. Wcale mu sie zreszta nie dziwie... Ale podjechalam na nim z 1,5 godziny.Troche straszno bylo, bo szlismy nad przepascia i jakby sie konikowi noga potknela, to bysmy razem polecieli. Chyba wygladalam dosc nieciekawie, bo koles na drugim koniu chyba z 15 razy spytal mnie "Are You ok?"

Jak juz dogonilismy Jurka, zeszlam z konia, bo on juz naprawde byl mocno zmeczony i doczlapalam ostatnie 20 min. na przelecz.





Tak to zdobylam przelecz dzieki konikowi:)

Thorong La wyglada jak pustynie, tylko skaly i snieg. Na gorze jest tablica gratulacyjna z wys. 5416m i pelno kolorowych flag modlitewnych. Jureczek oczywiscie musial stanac na glowie... W koncu impreza sie udala...





Ale nie zabawilismy tam dlugo. Nie bardzo sie dalo, wysokosc byla bardzo odczuwalna. Zreszna spieszno nam bylo w dol. Czekalo nas ostre kilkugodzinne schodzenie w dol. Odetchnelam dopiero jak zniknal snieg. W koncu nic juz nam nie grozilo, zadne AMS, zaden obrzek pluc czy mozgu... Ale za to dostalam niesamowitego bolu glowy....

Schodzilismy w dol do doliny, w ktorej polozona jest wioska Muktinath. Dolina jest najpiekniejszym miejscem jakie widzialam. Jest po prostu przecudna. Jak robilam zdjecie, Jurek sie smial: "Co robisz zdjecie Eldorado?" I troche tak bylo, bo tam znow zaczynala sie cywilizacja, gdzie po calym naszym trudzie byla nadzieja na cieply prysznic, na troche cieplejsza i w koncu przespana noc, na niezamarznieta wode...

















Do Muktinath dotarlismy dosc pozno. Zatrzymalismy sie w kultowym Hotelu Bob Marley... Powital nas najprawdziwszy nepalski transwestyta:) Okazalo sie, ze niezaleznie Magda i Piotrek tez sie tam zatrzymali. No i Ala z Tomkiem tez doszli niedlugo.



W nocy w pokojach ciagle jeszcze bylo zimno, ale prysznic byl goracy. W restauracji wstawiaja pod stoly wiadra lub miski z zazacymi sie weglami i robi sie naprawde goraco... Z glosnikow leci naprawde fajna muza (co chwila przerywana brakami w dostawach pradu) i jest dobre jedzenie... Widac bylo, ze wszyscy odetchneli, bo wesolo pili piwo albo inne takie...

Najgorsze za nami... Teraz juz tylko wystarczy zejsc..

11 DZIEN

Nastepnego dnia wyruszylismy do Marphy. Od polowy dnia strasznie wialo.
















2 godziny szlismy dolina rzeki Kali Gandaki, ktora wygladala jak pustynia, tylko skaly i piasek. Wialo tak strasznie, ze ciezko bylo oddychac i ciezko bylo isc. Krajobraz wygladal ksiezycowo. Czulam sie troche jak w Diunie... Po drodze widzielismy hotel Hill-ton:). W koncu wymeczeni dotarlismy do Jomsomu. To taka wieksza wioska, gdzie jest nawet lotnisko. ale nie chcielismy tam zostac na noc, bo brzydko bylo i strasznie wialo.











Tuz przed zachodem slonca dotarlismy do Marphy - Delightful Apple Capital...

Znalezlismy przyjemny hotelik Mount Villa, w lazience to nawet kafelki byly.... Za oknem oczywiscie byl sad jablkowy. Jak ktos kiedys do Marphy trafi, musi sprobowac lokalnego soku jablkowego. Jest przepyszny. Wypilismy kazdy po calej butli (po Tuborgu:). Marpha w ogole jest bardzo przyjemna kameralna wioska.



12 DZIEN

Na treku to wszyscy zasmarkani chodza, nie tylko nepalskie dzieci... Po jakims czasie mialam pod nosem skore jakby mi ktos tarka przejechal. I wszyscy tak...

Ala i Tomek zdecydowali sie zostac w Marphie dzien dluzej, odpoczac przed wyprawa do Sanktuarium Annapurny. Wiec w dalsza droge ruszylismy sami. Oczywiscie zaopatrzylismy sie w butle soku jakblkowego na droge. Mielismy w planie dojsc do Ghasy, ale po jakims czasie stwierdzilismy, ze nie damy rady. Kurczab to jednak wymiatacz jesli chodzi o czas przejscia...











Przed Kalopani trafilismy na jeepa, ktorym dojechalismy do Ghasy. Z Muktinath juz jest droga, ktora mozna dojechac jeepem az do Beni. Znacznie to zobrzydzilo ten szlak, szczegolnie od Ghasy jezdzi tych jeepow juz tak duzo, ze trek nie ma juz charakteru treku i wlasciwie mozna sobie darowac te czesc.

Po drodze widzielismy Annapurne I...

W Ghasie zatrzymalismy sie w Hotelu Florida. Okazalo sie, ze Magda i Piotrek tez tu spia. Smiesznie to sie czasami zdarzalo, ze wybieralismy wiele razy te same hotele, nie umawiajac sie uprzednio...

13 DZIEN

W hotelu byl taki jakis straszny rozgardiasz i wyruszylismy pozniej niz zamierzalismy, ale i tak pobilismy tego dnia nasz rekord przebytych kilometrow. Kurczab niech sie schowa...




zniwa...








To dziecko sie nie modli, sklada rece do powitania - "Namaste"


nie skusilismy sie :-)



Gdy doszlismy do wsi Mohavir, nie dalismy juz rady. Usiedlismy na laweczce przy drodze wyczekujac na jeepa do Beni. I nadjechal w koncu, ale byly tylko miejsca na dachu... Jechalo tam z nami dwoch studentow do Pokhary, od ktorych dowiedzielismy sie, ze 2 dni temu jakis jeep spadl do rzeki i zginelo 3 turystow. Chyba kierowca byl pijany. A w ogole to 2 razy w tygodniu zdarzaja sie tam wypadki jeepow. Ale moze tylko chceli nas nastraszyc. Tzn. ja sie i bez tego balam, bo droga czasem byla, a czasem jakby nie byla. No i ciagle prawie nad przepascia jechalismy, a w dole rzeka... Tak sie zakurzylismy podczas drogi, ze Jureczek to wygladal jakby mial siwe wlosy.

Gdy dojechalismy do Beni, okazalo sie, ze w autobusie do Pokhary nie ma juz miejsc. Tzn. byly, ale na dachu... A ze bylismy dosc zdesperowani, zeby sie tam dostac, to sie zdecydowalismy. Na dachu sa takie rurki, na ktorych sie siedzi. I mozna je miec albo na posladkach albo miedzy. Zalezy gdzie sie chce, zeby nastepnego dnia bolalo:) Ja sie nastepnym razem dluzej zastanowie zanim wejde na dach. Droga byla straszna. Autobus byl oczywiscie jakims starym gratem. I mijal po drodze takie same graty, oczywiscie droga jest jednopasmowa. Ale jakos sobie radza z wymijaniem. Oczywiscie jechalismy nad przepascia. Inaczej nie ma zabawy...



Ale szybko zrobilo sie ciemno i juz przepasci mozna sie bylo tylko domyslac. W koncu juz przestalo mi zalezec co bedzie i polozylam sie z Jureczkiem na plecaku i ogladalismy gwiazdy. I nawet jakos romantycznie sie zrobilo.... Tylko zimno mi bylo, bo wialo mocno jak tak pedzilismy do 80 km/h.

W koncu po ponad 4 godzinach dojechalismy do Pokhary. Wzielismy taxi do hotelu. I mimo ze taksowkarz twierdzil, ze wie gdzie ten nasz hotel jest, to 4 razy sie zatrzymywal pytac miejscowych, gdzie to. Jak w koncu dojechalismy, wlasciciel hotelu wyskoczyl w gaciach i koszulce witac nas. Okazalo sie, ze Ukcie jeszcze nie dotarly, ale Mama i Wiesiek sa juz na miejscu.

I nawet pokoj z wanna dostalismy i Jureczek w koncu mogl sie wymoczyc. Co za szczescie.....

Mowie Wam, jacy jestesmy z siebie dumni, ze zdobylismy Thorong La... przy malej pomocy konika....

Jureczek mowi, ze zalamany jest, ze ma taka slaba kondycje w porownaniu do Nepalczykow. Ale mi sie zdaje, ze nie ma co sie dolowac. Oni to sa prawdziwi wymiatacze...
...............................................................................................

...Pokhara II...
7 listopada 2008

Po przyjezdzie do Pokhary usilowalismy ja zwiedzic, ale nie bardzo jest co zwiedzac. Rodzice twierdza, ze stara Pokhara jest nudna i brzydka, a czesc turystyczna to po prostu jedna dluga ulica wzdluz ktorejrozlokowaly sie sklepiki ze sprzetem turystycznym, bizuteria, ksiegarnie, kantory i restauracje. Jest jeszcze jezioro, ale jest bardzo slabo zagospodarowane. Wybralismy sie nawet na spacer nad jeziorem, ale po krotkim czasie skonczyl sie chodnik, a zaraz potem skonczyla sie sciezka, a pozniej juz byl plot i dalej sie nie dalo isc.

Ale wybralismy sie na dluuugi spacer do World Peace Pagoda, ktora stoi na wzgorzu, z ktorego widac cale miasto. Niestety gory (Machapucchre i Annapurny) byly przykryte chmurami. Wrocilismy stamtad krotsza droga - przez jezioro. Za 200 rupii mozna wypozyczyc cala lodke z wioslarzem....



Po drodze przechodzac obok jakegos Laundry Service zobaczylismy nasze ubrania powiewajace na sznurkach na dachu:) Oddalismy je rano do prania w naszym hotelu....

Po poludniu przyjechaly Ukcie i zabralismy ich na obiad do najlepszej restauracji w miescie - Moondance Restaurant. Wieczorem jest tam zawsze dziki tlum... Poza tym ze jedzenie jest tam naprawde dobre, to maja Macchapucchre Kiss - takie ciasto z lodami, za ktorymi bede bardzo tesknic...

Wieczorem zalatwilismy sobie rafting i wyjazd do parku Chitwan.

Nastepnego dnia rano wyjechalismy z Pokhary w kierunku Beni. Rafting zalatwil nam wlasciciel naszego hotelu. Facet wyglada bardzo wiarygodnie i jest bardzo mily, wiec stwierdzilismy, ze nie wcisnie nam byle czego. I rzeczywiscie jestesmy bardzo zadowoleni (bo juz jestesmy w powrotem w Pokharze, po raftingu:)

Rafting byl 3 dniowy i kosztowal nas 130 dol. za osobe. Ja na poczatku bylam bardzo sceptycznie nastawiona do tego pomyslu, wlasciwie to nie chcialam na to jechac, bo boje sie wody. Ewa tez nie bardzo byla zadowolona z tego pomyslu. Ale bylo tak zarabiscie, ze teraz mam ochote na wiecej.

Splywalismy rzeka Kali Gandaki, ktora uwazana jest przez miejscowych za rzeke swieta.


wysokosc przejscia w autobusie dostosowana do wzrostu miejscowych....









Splyw rozpoczal sie lunchem, potem nam wszystko zademonstrowali: jak sie wiosluje, jakie sa komendy (forward, stop, left back, right back i moja ulubiona Hold on! - kiedy jest najbardziej niebezpiecznie i trzeba sie po prostu tylko trzymac, zeby nie wyleciec:)). No i pokazali, co sie robi jak juz sie niestety wypadnie... Na poczatku, jak juz nas zwodowali, to balam sie okropnie. Po kilku chwilach bylismy cali mokrzy. Na drugim bystrzu nasz sternik wypadl z pontonu, ale po 5 sekundach juz byl z powrotem. Niezle sie przerazilam...

Potem bylo bystrze Big Brother, na ktorym niedawno jakis raft mial wypadek i dwie osoby helikopter zabral do szpitala z potrzaskanymi szczekami i czaszkami. Nasi przewodnicy nie wiedza, czy w ogole przezyli. Ale na szczescie zdecydowali sie nie plynac przez Big Brothera. Wysiedlismy jakis czas przed nim i rafty zostaly spuszczone puste.

Przy kazdym pontonie plynie kajakarz w takim malutkim kajaczku gorskim. I taki kajakarz wypuszcza sie wczesniej na bystrze, zeby je obczaic i pokazuje ktoredy plynac, zeby nic sie nie stalo. Kajakarze tez ratuja tych, co wypadna z raftu.

Tego pierwszego dnia plynelismy chyba tylko 2 godziny. Potem doplynelismy do plazy, gdzie mielismy obozowac. Nam sie naprawde super ekipa trafila. Chlopaki byli bardzo zgrani i naprawde bardzo fajni. Organizacja bardzo pozytywnie mnie zaskoczyla... Fajnie tez, ze wszystko robi sie wspolnie. Nie ma tak, ze oni pracuja, a my sie obijamy. Tzn. w sumie mogloby tak byc, ale jakos tak fajnie sie nosi wode, obiera ziemniaki, rozstawia namioty :) Byla z nbami grupa Ukraincow, to oni jakos sie nie garneli do pomocy, wlasciwie nic nie robili i w ogole jacys nieprzyjemni byli. Ale jakos sie nie zrazam, bo jeden byl mily... Ale przewodzil nimi Andriej, a Andriej byl wyjatkowo nieprzyjemny. Mam taka teorie, ze faceci w starych wyblaklych na sloncu podkoszulkach wsadzonych w spodnie sa nieprzyjazni i w ogole cos z nimi nie tak... I taki byl Andriej.

Byla tez z nami grupa Anglikow, ktorzy wygladali jak podstarzali huligani stadionowi:) Jeden nawet mial wyrazne braki w uzebieniu, a na pontonie dumnie prezentowal skarbonke:)

No i jak juz sie rozbilismy, to raz dwa i byl obiad. Dobrze chlopaki gotowali... Spalismy w takim niby namiocie:) , bo to byla wlasciwie tylko plachta rozpieta na wioslach, ale bylo fajnie. Jak ktos chcial, to dostawal normalny namiot dwojke.









Rano po sniadaniu znow na ponton. Ale jakos juz mniej sie balam. Juz mi to nawet zaczynalo sprawiac przyjemnosc... Pozniej lunch i znow ze 2 godzinki plyniecia. I znow zatrzymalismy sie na noc na piaszczystej plazy. Od razu pojawily sie przenosne sklepiki z piwem i whisky. Angole sie narabaly.

Wieczorkiem bylo ognisko i nepalskie spiewy w wykonaniu naszych przewodnikow i kajakarzy. Grali tez na beczkach, w ktorych wczesniej bylo przewozone jedzenie. I troche tancow bylo przy ognisku. Szczegolnie w wykonaniu Angoli, ktorzy porobili sobie turbany na glowach i chetnie popisywali sie swoimi umiejetnosciami tanecznymi popiardujac przy tym glosno i wesolo.... Wesoly to narod...






chlopaki przygotowuja obiad










chlodny poranek ostatniego dnia





Nastepnego dnia to juz mnie te bystrza tak nie ekscytowaly, juz by sie wiekszych chcialo. Zreszta szybko sie skonczyly i zostaly nam 2 godziny monotonnego plyniecia, wlasciwie wioslowania, bo woda stala. Byl tez wyscig pontonow. Ukraincy poddali sie po chwili. Nawiazalismy walke z Angolami, ale nie mielismy szans - mieli wiecej osob do wioslowania, poza tym rosle chlopaki byly.

Tego dnia dwie osoby w pontonu Anglikow wylecialy z pontonu, ale nic sie nie stalo. I sternik Ukraincow wylecial. Sternicy chyba najczesciej wypadaja, bo najbardziej niebezpieczne miejsce maja i nie maja sie czego trzymac.

Tak w ogole to zauwazylam, ze ten nasz sternik to specjalnie nas tak kierowal, zebysmy wpadali w sam srodek bystrza, zeby jak najbardziej nami zatrzeslo i nas zmoczylo...

Kolo 17:00 wrocilismy do Pokhary. Jechalismy takim gratem, ze wszyscy sie pochorowali od tej jazdy. Ewe i mame boli glowa, ja chyba sie przeziebilam. A Lukasz biedny sie przytrul chyba i ciezki ma czas...

Wlasnie wrocilismy ze spotkania poraftingowego... Na ktorym spotkalam Agnieszke, kolezanke z pracy, ktora wybiera sie jutro na taki sam rafting z tym samym biurem co my - Lotus Waves Nepal.

A jutro....

Jutro jedziemy do Chitwanu raniutko podgladac zwierzaki....

Podejrzewam, ze to juz bedzie chillout. Troche sie boje, ze to troche cepelia moze byc, bo zwiedzanie wioski mamy itp. Zobaczymy..... Odezwiemy sie po powrocie.... Papa

A teraz, dla odwaznych:
Ukasz i Jurek jakich nie znacie....





...............................................................................................

...Chitwan National Park...i KTM...
11 listopada 2008

Z samego rana wpakowalismy sie do autobusu do Saurahy. Tam mielismy zabukowany hotel. Wlasciwie w tym parku to nie ma hoteli, tylko same resorty :) Mozna mieszkac albo na terenie parku albo poza, najczesciej wlasnie w miejscowosci Sauraha. Resorty na terenie parku sa srednio dwa razy drozsze niz poza. Ale podobno troche nie ma tam co robic. A my w wolnym czasie penetrowalismy Saurahe...

Nasz hotel nazywal sie Unique Wild Resort. I bylo tam bardzo przyjemnie, bo duzo zieleni i duzo przestrzeni. Mieszkalismy w malym hoteliku tuz przy tym resorcie. Zajechalismy akurat na lunch. Wczesniej poczestowali nas welcome drinkiem:)

Jak sie okazalo, nie mielismy mozliwosci wyboru jedzenia, jak nam obiecywal szef hotelu Nanohana z Pokhary, ktory nam to zalatwil. I co dzien jedlismy veg kotlet, tylko codziennie w innym ksztalcie...






Tego pierwszego dnia fatalnie sie czulam, bo mialam goraczke, wiec caly program tego dnia sobie odpuscilam. Ale z opowiadan Jurka wynikalo, ze nic nie stracilam, bo zabrali ich do jakiegos muzeum, gdzie mozna bylo poogladac gabloty ze zwierzakami i poczytac o sloniach rozne ciekawostki.

Wieczorem poczulam sie lepiej, wiec juz ze wszystkimi pojechalam do miejskiego domu kultury na Tharu Stick Dance. Tharu to lud, ktory od dawien dawna zamieszkuje te ziemie. I oni do tanca i do walki uzywaja kijow dlugich lub krotkich. No i bylo takie przedstawienie, ze chlopaki odziani na bialo tanczyli z tymi kijami. I fajnie im to nawet wychodzilo. Niektorzy smiesznie troche wygladali, bo mieli adidasy co to srednio pasowaly do tych bialych wdzianek. I byl taki konferansjer, ktory opowiadal o historii ludu Tharu i o tych kijach wszystkich i innych atrybutach.

A potem byl gwozdz programu - na scene wskoczyl wielki paw, a w srodku wielkiego pawia byl maly pan. I on tam skakal po scenie i dziobal kwiatki i nawet ogon rozkladal. Myslalam, ze padne ze smiechu....

A na koniec publicznosc dolaczyla do tanczacych chlopakow i straszliwy rozgardiasz sie zrobil. I taki to byl wystep.

A nastepnego dnia to nas o 6 rano obudzili na sniadanie. A potem pojechalismy jeepem nad rzeke i wsadzili nas do canoe. Te tutejsze canoe wydlubywane sa z jednego kawalka drewna i moga byc bardzo dlugie, a mieszcza kilkanascie osob. I w tym canoe poplynelismy w dol rzeki, a nasz przewodnik wypatrywal rozne zwierzaki i ptaki i pokazywal i opowiadal. Ale ja sie tak balam, ze to canoe sie przewroci, ze jakos nie bardzo zwracalam uwage na to, co on mowi. Bo tym canoe to trzeba bylo balansowac. Mimo ze Jureczek obiecywal, ze sie nie przewroci, to i tak sie balam. No i mial racje, bo sie nie przewrocilo...

No i chyba mielismy szczescie, bo widzielismy lezacego leniwie na brzegu krokodyla, ale nie takiego zwyklego, tylko takiego, co tylko ryby wcina i co sie gharial nazywa. Mial taka dluga i waska paszcze stale otwarta i wygladal, jakby byl sztuczny, bo te paszcze taka ciagle otwarta mial...I w tej paszczy mial tak duzo malych ostrych zebow. I w ogole jak jakis stwor przedpotopowy mi troche wygladal.

No i widzielismy tez kawalek glowy takiego normalnego krokodyla, co je i ryby i wszystko inne. I jeszcze widzielismy mnostwo ptakow, ale nie pamietam nazw. Pamietam tylko Kingfishera jasnoniebieskiego, co mu Ewa nie zdazyla zrobic zdjecia, bo Ukasz sie za bardzo wychylal i ona sie na niego wkurzala, ze nie zdazyla...







gharial





A potem jak canoe przybilo do brzegu, to sie przeszlismy kawalek po tej dzungli, co to jak las wyglada. I widzielismy jakies jelonki, ale z daleka, i slad nosorozca z calkiem bliska w blotku, i kopce termitow. I tyle.





a to nasz pan przewodnik-tropiciel... ten kijek to w razie spotkania z tygrysem...



A potem zabrali nas do Elephant Breeding Centre, gdzie sa slonie i mozna je ogladac i robic im zdjecia. I gdzie mozna bylo takie male sloniatka poglaskac i pokarmic. Ale na te male to tez trzeba uwazac, bo niby male, a 200 kg waza. Ale pocieszne sa bardzo. I maja takie wlosy na glowie, co sie okazalo, ze sa sztywne jak druciki.

I wiecie co? W tym Centre pare dni temu urodzily sie sloniowe blizniaki. I oni tam twierdzili, ze to pierwszy raz na swiecie.... Nie mowili o tym w Telexpresie? Bo tu to sensacja byla.

I te maluchy to takie slodkie byly, jeszcze ciagle przy mamie i takie nieporadne bardzo, gibaly sie na boki. I ci opiekunowie skakali tam przy nich ciagle i zastrzyki im robili. A ta sloniowa mama to te sloniatka przez 4 lata karmi mlekiem.


sloniowe blizniaki









A tam nam nasz przewodnik pokazal taka zarabista roslinke, ktora nazywa sie Touch Me Not (albo momosa), ktora jak sie dotknie, to ona sie zamyka listki, tak od razu. Niezla zabawa....

A potem wrocilismy do hotelu, zeby sie przebrac w kapielowki, bo mielismy jechac na sloniowa kapiel w rzece. Ja to nie chcialam w tym uczestniczyc, bo ciagle bylam przeziebiona, to sie nie przebieralam. No i przyszlismy tam gdzie sobie te slonie staly. I pan jak zobaczyl, ze tacy zainteresowani tymi sloniami jestesmy, to mowi Jurkowi, zeby stanal jednemu na trabie. Myslelismy, ze to do zdjecia tylko, to Jurek stanal, a wtedy pan wydal sloniowi jakas komende, ze Jurka ten slon na trabie podniosl. I pan mowi, zeby Jurek sie wgramolil na tego slonia. No i okazalo sie, ze nie jest to wcale takie trudne, bo slon pomaga.




I potem kazali nam do Jurka dolaczyc, ale juz wdrapujac sie na taka platforme (elephant embarking platform). I zesmy sie z Ukciami na tego jednego slonia wgramolili, ale w ogole nie bylo sie czego trzymac, tylko Jurka, no to sie wszyscy Jurka trzymali. A Ukasz to nie wiem czego, chyba ogona, bo z tylu siedzial. Mame zapakowali na drugiego slonia z jakimis Szwajcarami. No i jakos nam nikt nie powiedzial, ze powinnismy bez ubran, aparatow, toreb i kapeluszy wsiasc....




Jureczek probowal zrobic zdjecie ze slonia... ale znowu jakies artystyczne wyszlo...

I jak dojechalismy nad rzeke, okazalo sie, ze wchodzimy do wody od razu. I byla szybka akcja zdejmowania ubran i butow. No a ja stroju nie mialam, to zostalam w ubraniu. I nie bardzo mialam komu powiedziec, ze chce zejsc. Zreszta nie wiem nawet jak mialabym to zrobic. No i wjechalismy do rzeki i slon polozyl sie na boku, zrzucajac na wszystkich do wody. No i sie napilam tej wody, bo to jakos tak niespodzewanie bylo. I jeszcze do ucha mi wpadla, co to mam z nia do dzis problem. A jeszcze przytopilam Ewule podobno. Ale i tak nie tak bardzo jak ja Ukasz przytopil. Ale radochy bylo duzo z tym soniem, bo mozna bylo sie na niego pare razy wgramolic i pare razy z niego spasc. A jak sie jakas komende mu powiedzialo, ale nie pamietam juz jaka, to on nabieral wody w trabe i wylewal te wode na siebie i wszystkich, ktorych akurat mial na grzbiecie.




slabsze osobniki pierwsze odpadly.... :)







Jurek od tej wody dostal uczulenie na brzuchu, wiec zaczelam sie bac, co ze mna bedzie, skoro sie jej napilam. Ale duzej tragedii nie bylo...:)

Wrocilimy do hotelu cali mokrzy i od razu wzielismy prysznic, zeby jakiegos syfa nie dostac.

A te slonie to podobno co dzien trzeba kapac, bo sie im skora nagrzewa od goraca. Pocieszne te zwierzaki.... Wiecie, ze one jedza 200 kg jedzenia dziennie i tyle samo wody wypijaja?

A steruje sie nimi popychajac stopami za ich uszami, ale Jureczka sie jakos slon nie sluchal...

A potem mielismy Elephant Safari. Wpakowali nas po 4 osoby na jednego slonia, ale juz nie na oklep, tylko na takie siedzisko. Mi sie akurat trafil jakis sporej wielkosci Szwajcar jako sasiad i nie bylo lekko:)

I wyruszylismy w busz...



Sloniowi jezdzcy tropili zwierzaki i wytropili nam oczywiscie te jelonki, co juz wczesniej widzielismy, bo ich to chyba pelno w tym lesie. I widzelismy tez nosorozce z bardzo bliska, jak taplaly sie w blocie. I nawet malego nosorozca z mama. I malp troche widzielismy i dzika i krokodyla w rzece. Ale ogolnie malo tych zwierzakow, przynajmniej w porownaniu z Kenia, gdzie na sawannie byly widoczne jak na patelni. A tu chowaly sie w krzakach. Ale i tak frajda byla z samej jazdy na sloniu. Ale pod koniec to juz mialam dosyc, bo kregoslup mnie bolal.













Wieczorkiem poszlismy do Surahy na male zakupy pamiatek i na drinka do KC Restaurant nad rzeke. Zostalismy tam do zachodu slonca.









Poznym wieczorkiem wyskoczylismy jeszcze na kolejnego drinka , tym razem do Al Fresco, posiedziec z Ukciami, z ktorymi mielismy sie juz pozegnac nastepnego dnia. A ze byly Happy Hours, wszystkie drinki dostawalo sie podwojnie. Niestety, jak sie okazlo. Nepalczycy to jednak drinkow nie potrafia robic. Ewula zamowila mojito, ale dostala rum z cola. Ja zamowilam bezalkoholowego drinka, bo ciagle bylam na aspirynie, i dostalam cos tak obrzydliwego, ze nie dalam rady do konca tego zmeczyc. Co wiecej dostalam dwa takie:) A smakowalo to jak taki sok zageszczony co sie rozrabia, ale on nie byl rozrobiony, tylko chyba pocukrzony.... A probowalismy w dwoch polecanych w przewodniku knajpkach.

Nastepnego dnia znow pobudka o 6 rano. I poszlismy na Bird Watching, ale uprzedzono nas, ze z tego powodu, ze jest mgla, to mozemy nie zobaczyc ptakow. I rzeczywiscie niewiele ich bylo. Ale wschod slonca byl przepiekny. I cudnie wygladaly mgly unoszace sie nad rzeka i pajeczyny z kropelkami rosy....


...Luka, the bird watcher...















Po sniadaniu pozegnalismy sie z Ukciami, ktorzy postanowili zostac w Chitwanie jeden dzien dluzej. Mieli w planie wypuscic sie rowerami do buszu. A my pojechalismy do Kathmandu. Wlasciwie przespalismy wieksza czesc drogi, bo od tego wstawania o 6 wszyscy byli juz zmeczeni. My to w ogole nieprzyzwyczajeni do takiej dyscypliny, czulismy sie dziwnie na takiej organizowanej wycieczce. Ale z tego wzgledu, ze mielismy juz malo czau, musielismy wybrac taka opcje. Za taki 3-dniowy program (choc wlasciwie byly to 2 pelne dni) all inclusive zaplacilismy 100 $ od osoby.

W Kathamndu zatrzymalismy sie w hoteliku Family Peace House na Paknajol. Standard byl bardzo podobny do Tibet Peace Guest House. Fajna jest ta uliczka, gdzie sa te hoteliki, bo jest bardzo blisko Thamelu, a jest wzglednie cicho.

Zrobilismy dosc spore zakupy na Thamelu. Ja zachorowalam na thanke. Thanka to takie tybetanskie malowidlo na plotnie, najczesciej przedstawiajaca mandale. I wypatrzylam juz sobie wczesniej jedna, ktora mi sie podobala. Ale mialam spory problem, zeby znalezc ten sklep. No i szczeka mi opadla, jak uslyszalam cene - 12 tys. rupii (ok. 450 zl). Poszlismy do innego sklepu z thankami i kupilam tam podobna za ponad 2 razy mniej i nastepnego dnia wrocilam do tego sklepu co wczesniej mi sie podobala. I stargowalam do 8 tys. te thanke. To i tak dla mnie drogo, ale bardzo mi sie podoba. I sie bardzo z niej ciesze, nawet jesli przeplacilam. No i w ogole pokupowalismy duzo pamiatek.

No i bylismy w bardzo fajnej knajpce na tylach Pilgrims Book Shop. Jest naprawde klimatyczna. Dzieki Ala i Tomek, ze nam daliscie cynk o niej:)

Po poludniu pojechalismy na lotnisko. Wiozl nas spoko koles taksowka. Bardzo narzekal na Nepal, opowiadal jak ciezko mu sie tu zyje. Mowil, ze jego rodzice zaaranzowali mu malzenstwo, gdy mial 10 lat. Jego zona miala wowczas 11. Nie wiem w jakim wieku sie ozenil, chyba jak byl jeszcze maly, ale mowil, ze to byl wielki blad i ze przez pierwszych 5 lat nie spal z zona. Teraz ma 3 synow, ktorzy razem z zona i jego rodzicami mieszkaja w Sarangkot. I on sam jeden ich wszystkich utrzymuje. A nie byl w domu od 1,5 roku, bo nie moze wziac wolnego. Pracuje 7 dni w tygodniu przez 19 godzin dziennie. I nie ma oczywiscie zadnych wakacji. Taksowke pozycza od swego bossa, ktoremu placi podobno 1700 rs dziennie. I mowi, ze ogolnie to straszna kicha. Nie ma oczywiscie zadnego ubezpieczenia, wiec jak mu sie cos stanie, to cala rodzina zostaje bez kasy. Mowil, ze Nepalczycy, aby wyjechac, wszedzie oprocz Indii potrzebuja wizy, ktora jednak bardzo trudno zdobyc. Ma jednak nadzieje, ze jak juz maoisci doszli do wladzy to sie cos poprawi.

Mowil tez, ze 70% dochodu kraju pochodzi z turystyki. Nepalczycy maja chociaz tu szczescie, ze mieszkaja w takim pieknym kraju, ktory przyciaga miliony turystow...

Ale na lotnisku to nas Ci Nepalczycy wkurzyli okrutnie. Pomijam te drobiazgowa kontrole, podczas ktorej kazdego obmacuja dwa razy i dwa razy wybebeszaja torbe podreczna (oczywiscie oprocz przeswietlania jej wczesniej), pomijam, ze trzeba wypelniac jakies dziwne papierki, ktore trzeba pokazac calemu szeregu panow, pomijam, ze kazdy musi jeszcze zaplacic na lotnisku jakes service charge w wysokosci 1350 rs/os. Najbardziej wkurzyli mnie celnicy, ktorzy znalezli u Wieska i Jurka rupie hinduskie, stwierdzili, ze nie wolno ich wywozic z Nepalu. To jakis absurd totalny! Ale oczywsicie pozwolili im wwiezc, ale musieli im dac w lape. Jurek zaplacil im 500rs, a Wiesiek 1000rs, bo mial wiecej. No cholera mnie wziela. Jakby mieli portfele w torbach podrecznych, a nie w kieszeniach spodni, to by ich nie znalezli. Albo najlepiej dac kase kobiecie, bo nas tak dokladnie nie przeszukuja. Lobuzy jedne. A drugi celnik to stal obok i sie cieszyl. Ale podobno u nas tez tak kiedys bylo. Wiec u nich tez sie moze kiedys zmieni.

Przez te wszystkie kontrole lot nam sie opoznil...

1 komentarz: