INDIE - RADŻASTAN

Jest to zapis naszego bloga z 10-tygodniowej podróży po Azji pd.wsch:



trasa naszej podróży - czerwonym kolorem zaznaczone sa loty wewnetrzne, zielonym z i do Warszawy, a niebieskim - to co przejechaliśmy różnymi rodzajami transportu

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Dotarlismy...
8 października 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

no polskich znakow nie bedzie....

czesc Wszystkim:)

no to tak: jestesmy w Indiach... dziwaczne... pierwsze wrazenie to, ze Delhi wcale nie smierdzi piwnica... tylko troche spalinami i czym takim... chyba orientem :)


przylecielismy wczoraj po polnocy, zgodnie z planem... zabral nas szalony taksowkarz sportowa Tata, koles uzyl klaksonu 100x wiecej niz ja przez cale zycie (Jurek), ale to w sumie nie takie osiagniecie... w kazdym razie ruch uliczny jest taki... inny :) taki inny, ze ciagle nie jestem pewien, czy sam chcialbym tu prowadzic... gdyby jeszcze nie ta lewa strona... samochody prowadzi sie na sluch (nikt nie uzywa lusterek bocznych, sa przewaznie zlozone albo urwane) wszyscy trabia lokalizujac sie nawzajem (tzn chyba w tym celu to robia bo innego nie wymyslilem). Takie wieksze samochody rzadowe (ciezarowki) maja zawsze z tylu napisane "please horn" albo "blow horn".





Ta taksowka dojechalismy do hotelu (Namaskar) (a po drodze pierwsze swiete krowy poogladalismy) no i Ania mowi, zeby napisac ze malo sie nie rozplakala kiedy weszlismy do pokoju... okna nie bylo, byly za to grzyby i huby... Ania mowi, ze cos ja atakowalo w nocy, no prusaki tez byly, ale nie duzo.....to chyba taki tani standard w Delhi, no ale poczatki sa dosc trudne... :)

Namascar Hotel


Namascar Hotel - w pokoju była 1 żarówka i 1 wentylator, a włączników tyle...







Rano pojechalismy zarezerwowac bilety kolejowe, ale zabraklo... skonczylo sie tak, ze podrozujemy jak bogaci europejscy burzuje... mamy swojego kierowce i samochod i przekroczony budzet :)

Ania: Tak naprawde to bylo tak, ze poszlismy sobie na dworzec kolejowy i dorwal nas jakies koles, ktory (wydawalo nam sie) chce naprawde nam pomoc. I on wsadzil nas do autorikszy, ktora zawiozla nas do Travel Agency Grace India... Juz teraz wiemy, ze takie przybytki trzeba omijac szerokim lukiem, ale wtedy nie wiedzielismy... I pan travel agent zamiast po prostu zarezerwowac nam te dwa bilety, co chcielismy, ulozyl nam caly plan naszej wycieczki. Ale po sprawdzeniu w necie kazal sie, ze biletow do Agry i Jaipuru juz nie ma, wykupione. I stwierdzil, ze najlepszym wyjsciem w naszej sytuacji bedzie wynajecie w jego biurze samochdu z kierowca, ktory zawiezie nas, gdzie chcemy i w ogole bedzie super.... Bylismy na tyle zdezorientowani, ze dalismy sie w to wobic i zaplacilismy milemu panu 220 euro za osobe (za samochod z kierowca i bilety kolejowe Ajmer-Jaisalmer i Jaisalmer-Delhi). Dzis (4 dzien w Indiach) nie moge uwierzyc, ze dalismy sie tak wrobic.... Ale coz uczymy sie na bledach, a w podrozy szczegolnie wiele sie uczymy....

Kierowca ma z nami jezdzic az do Puszkaru (stamtad, tzn z Ajmeru juz byly bilety i dalej jedziemy pociagami) (patrz mapa).

Dzis jestesmy w Agrze, zrobilismy 60 km w 3 godziny autem... no ale 200 km juz tylko 6 czy 7 godzin zajelo... Korki sa straszne, ale podobno to przez swieto jakies (diwali?).
Po drodze zatrzymalismy sie jeszcze przy jakiejs swiatyni, co ja nasz kierowca szumnie Taj Mahalem nazywal, ale Taj Mahalem to to nie bylo. Tylko takiego samego bialego marmuru uzyto do jego budowy.
Ladna nawet z zewnatrz byla ta swiatynia. O taka:


a w srodku tablica byla taka:






A potem jeszcze zatrzymalismy sie przy jakims meczecie, ale juz zmierzch zapadal i malo bylo widac...


Testujemy tez swoje zoladki... rano zjedlismy niezly posilek z mango shake'ami za 8 pln (za 2 osoby)... ale przed chwila bylismy w burzujskiej knajpie, gdzie potrawy po ok 10 pln kosztowaly...

Tak w ogole to fajnie tu... inaczej tak :) ale malo jeszcze poogladalismy, glownie zza szyby samochodu... zaraz idziemy spac i raniutko wstajemy coby taj-mahal obejrzec o wschodzie slonca...

Ciepelko jest... ponad 30 stopni w dzien i w nocy...

zmeczeni troszke jestesmy... dobranoc :-)

postaramy sie jutro odezwac z Jaipuru

pozdrawiamy... Jurki.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Jestesmy w Jaipurze...
9 pazdziernika 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------




trasa naszej podróży po Rajastanie

Ha dzis moja kolej na relacje (tu Ania)

dotarlismy do Jaipuru, tzw. Rozowego Miasta (jakis krol im kazal wszystkie budynki w obrebie Starego Miasta malowac na rozowo, jak ktos sie nie chce dostosowac, to dostaje kare - nie wiem tylko czy wszyscy mieszkancy miasta sa daltonistami czy to ze mna cos nie tak, ale wg mnie cale miasto jest pomaranczowe).

Jak sie pozniej okazalo, to nie do konca bylo tak... Otoz ten krol stwierdzil, ze ten pomaranczowy to jest rozowy i dlatego wszyscy tak mowia - Pink City)


Jaipur zwiedzamy z Shakeerem (prosil, by nie mylic z Shakira:). Jest to bardzo fajny mlody koles, ktory w dodatku (co w Indiach niezwykle) jest bardzo wiarygodny i ma niezwykle poczucie humoru. Zabral nas na poczatek do Monkey Temple usytuowanej na wzgorzu, z ktorego widac caly Jaipur. Jak nazwa wskazuje jest tam wokol pelno malp, ktore wlasciwie sie nie boja, ale nie sa tez agresywne, co sie zdarza w Monkey Temple w Delhi podobno.







Potem podjechalismy do elephant area - co oznacza, ze na kawalku chodnika stoja dwa slonie w pelnym makijazu i mozna sobie z nimi zrobic zdjecie (nie skorzystalismy). Ale slonie robia tu wrazenie, bo sa jakies takie olbrzymie. Podobno szczescie przynosi przejscie pod sloniem :) Ale moze nie zawsze szczesliwie sie to konczy...


Water Palace

Pozniej Shakeer zabral nas do jewellery factory, co okazalo sie byc mala klitka, w ktorej dwoch panow cos dziubalo w sreberku.. Wlasciciel probowal nam wytlumaczyc jak sie te bizuterie rbi, ale ja nic nie skumalam, bo on slabo sie po angielsku wyrazal. Potem nas zabral do sklepu ze swoimi wyrobami, ktore zaiste piekne byly, ale Shakeer uprzedzil nas, zeby nic tam nie kupowac, bo drogo.

Zamieszkalismy w Hotelu o szumnej nazwie Pearl Palace Hotel, z palacem ma moze niewiele wspolnego, ale jest naprawde super, to najfajniejsze miejsce, na jakie do tej pory trafilismy. Niestety z braku pokoi mamy w naszym dwa wielkie loza malzenskie.... Miejsce to ma niezwykly klimat i jest bardzo fajnie urzadzone, a na dachu ma restauracje - Peacock Restaurant - z widokiem na dachy Jaipuru...Za dwie noce i jedzenie przez dwa dni i internet zaplacilismy ok. 160 zl.

Ale nie bylo nam latwo sie tu znalezc. W ogole mielismy dzis troche nieprzyjemnie z naszym kierowca. Zaczelo sie wczoraj, kiedy zawiozl nas do hotelu innego niz go poprosilismy. Bo po prostu dostawal tam prowizje.... Dzis chcial nam zrobic to samo, mimo ze podczas drogi mowilismy mu, ze sobie tego nie zyczymy i pdalismy mu nazwe hotelu, do ktorego chcemy jechac. Gdy stanelismy pod tym "jego" hotelem, Jureczek zaczal mu tlumaczyc, ze chcemy jechac gdzies indziej, bo tam zarezerwowalismy juz pokoj (to nie do konca prawda...), wowczas koles zaczal udawac, ze nie rozumie po angielsku. Potem zaczal cos mowic, ze w miescie jest swieto i ten nasz hotel jest zamkniety:) To podobno stara sztuczka.... Ale w koncu koles skumal, ze nie ustapimy i zawiozl nas do Pearl Palace. I jestesmy cali szczesliwi, ze postawilismy na swoim.

Tak w ogole to widzielismy nasz pierwszy cud swiata dzisiaj.... Zobaczylismy Taj Mahal. Robi naprawde niesamowite wrazenie. Wstalismy wczesnie rano i kolo 7:00 bylismy juz pod grobowcem. Okazalo sie, ze nasz "uczynny" kierowca zalatwil nam jakiegos przewodnika, ktorego wcale nie chcelismy. I ktorego musialam splawic... Przed brama poddani zostalismy bardzo szczegolowej kontroli i bardzo dokladnie zostalismy wymacani. Kolejka dla kobiet jest oddzielna... Pani ochroniarka zabronila mi uzywac w srodku gumy do zucia i wybadala, co to takiego moj puder do twarzy...

Niestety nie tylko my wpadlismy na pomysl, zeby zobaczyc Taj Mahal o poranku i bylo tam prawdziwe zatrzesienie turystow. Ale mimo to budynek jest przepiekny (jego wnetrze nie robi zbyt duzego wrazenie, moze oprocz tego, ze glosno slychac kazdy szept). Mimo ze jest caly wylozony drogocennymi kamieniami, nie bardzo jest to widoczne, dopiero po podswietelniu tych wzorow latarka, widac, ze to nie plastik tylko kamienie szlachetne.








Sama Agra jest za to bardzo meczaca i lepiej chyba nie przebywac tam dluzej niz to konieczne...


maly golibroda

U nas juz po 8:00 i pewnie zaraz pojdziemy spac. Przez ten upal jestesmy caly czas strasznie zmeczeni, moglibysmy spac dzien i noc... Ale mimo calego tego rozgardiaszu (albo moze dzieki niemu...) bardzo nam sie tu podoba w tych Indiach. Przyznam szczerze, ze troche sie balam, ze zaraz bedziemy mieli dosc i bedziemy chcieli stad uciekac. Ale poki co jest super.... No moze gdyby nie ten kierowca, na ktorego jestesmy skazani jeszcze przez 4 kolejne dni. Jeszcze zeby lepiej troche mowil po angielsku i nam troche poopowiadal o Indiach, to moze bym mu wybaczyla te jego klamstwa i proby naciagania nas...

Wlasciwie trzeba tu przyjac zasade, ze nikomu sie nie ufa. Bo wlasciwie wszyscy chca cie na cos naciagnac i niczyja pomoc nie jest bezinteresowna. Dobrze ze chociaz mam Jureczka:)

Indie bardzo mi przypominaja Kenie, tylko tam chyba wieksza rozpierducha i wieksza bieda. Tu z kolei wiecej barw, zapachow, dzwiekow (tak, dzwiekow szczegolnie...). To niezwykle jazgotliwy narod - wlasciwie kazdy moj dzien konczy sie tu bolem glowy...

To jest niezwykle, ze tu rozne zwierzaki zyja z ludzmi, jedza obok siebie, spia... I to nie tylko te swiete krowy (ktore zreszta chyba dobrze wiedza, ze sa swiete, bo jako jedyne nie ustepuja z drogi jak cos jedzie i nie zwracaja uwagi na trabienie, co zaprezentowal nam Shakeer), ale rowniez wielblady, owlosione swinie, psy, owce i inne co nie wiem co to jest... Ale zwierzaki nie wygladaja tu dobrze, niektore sa tak wychudzone, ze wydaje sie, ze ledwie trzymaja sie na nogach.

Ciekawa jest rola kobiety w Indiach. Otoz kobieta jest od noszenia - na glowie nosi wode (czasem wielkie baniaki), jakies galezie, chrust, jakies kamienie i jakies placki z kupy jakichcs zwierzakow. Jeszcze nie widzielismy, zeby jakas kobieta sprzedawala w sklepie, albo pracowala w restauracji lub hotelu. Jedyne kobiety pracujace jakie widzielismy, to babcie klozetowe...

W odroznieniu od Kenii (bede troche do Kenii porownywac, bo jak narazie to jedyny poza Indiami kraj Trzeciego Swiata jaki znam) ludzie wydaja sie byc w ciaglym ruchu, nie siedza bezczynnie jak w letargu jak Kenijczycy, ale kazdy cos robi, gada, naprawia cos, przeklada cos, je, myje sie, goli brode, sika (te trzy ostatnie robi sie bez krepacji na ulicy)....

Juz mi sie w glowie miesza, taka jestem dzis zmeczona. Jutro na rano jedziemy do Amber Fort, to jakis fort...

A potem chcemy zwiedzic stare miasto i jakis palac, ktory jest w obrebie murow starego miasta.

Dobra, Jurek przyszedl, to teraz moja kolej na prysznic. Dzis podobno jest ciepla woda. Wczorajsze mycie glowy w zimnej (mimo ze upal) nie nalezalo do przyjemnych.

Do Mamy i Wieska - pisal Jurek wczoraj, ze ten Namascar Hotel w Indiach byl taki straszny, to prawda oczywiscie, dlatego zarezerwowalismy pokoje w innym , duzo lepszym hotelu w Delhi, zebyscie nie przezyli takiego szoku jak my. Wlasciwie teraz, kiedy juz jestem bardziej przysposobiona do tutejszych warunkow, znioslabym to duzo lepiej, ale jak na pierwsza noc, byl to zbyt duzy szok. Zaszczepiliscie sie?

Kurka, my tu sie nie oszczedzamy, jesli chodzi o jedzenie, tzn. jemy na ulicy to co wszyscy, jemy owoce i pijemy swiezo wyciskane soki z ulicy. Boje sie, ze to sie zemsci na naszych zoladkach, ale z drugiem strony wtedy jest najfajniej jak mozna zjesc z autochtonami.... No zobaczymy....

Za oknem co chcwile jakies petardy strzelaja i fajerwerki, bo maja tu wlasnie Swieto Diwali - Swieto Swiatla. Z tej okazji wiele miesc przyozdowbionych jest lampkami choinkowymi i w ogole czasem ma sie wrazenie, ze Boze Narodzenie tu zawitalo...

No dobra, juz teraz naprawde koncze... Pozdrawiamy wszystkich

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Jaipur dzien 2...
10 pazdziernika 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Tu Jurek, Ania, zaniemoglo bidactwo, troszke slabo sie czuje, chyba lekki udar od slonca. Nie oszczedza nas :) (to slonce, nie Ania)
Spoznione, ale straaaaaasznie serdeczne zyczenia urodzinowe dla Ola.... 2 lata.. kawal chlopa...
Dzisiaj od rana zwiedzalismy forty i palace, najpierw Amber. Naprawde niesamowicie mi sie podobal... chyba najbardziej ze wszystkich palacy jakie widzialem do tej pory... klimat jak z "prince of Persia" tylko ze to nie persja.... duzo sloni strasznie kolorowych (robily za taksowki pod gore, troche cepelia ale robi wrazenie)... i sam budynek taki, no zobaczcie jaki na zdjeciach (a propo moich zdjec to poczekacie do przyszlego roku :-) )

















Sporo zdjec wrzucilem, pisal dlugo nie bede, musze leciez Mala Zonka sie poopiekowac...
Popoludnie spedzilismy z tym Moto-Rikszarzem o ktorym Ania wczoraj wspominala (shakeer), na serio baaardzo rowny gosc... nawet kasy nie chcial od nas na koniec, ale oczywiscie mu wepchnelismy... Wiem, ze jak ktos to czyta kto podrozowal po Indiach czy podobnych miejscach to strasznie sceptycznie podchodzi do takich "milych" przewodnikow/taksowkarzy... ale wiecei, ze na ludziach sie poznaje dosc latwo :-)
Dzisiejszy dzien bylby chyba najmilszym z dotychczasowych, gdyby nie Anuli samopoczucie... no ale mam nadzieje, ze jutro bedze duzo lepiej i pewnie uzupelni ta uboga relacje...
Jutro rano ruszamy do Puszkaru (patrz mapa.....(edit: na mapie brak!??!?!, to jest 10 km na poludnie od Ajmer...)).

Tu Ania (zmartwychwstalam:). Jestesmy juz w Puszkarze, ale chce uzupelnic wczorajsza Jurkowa relacje...

Wczoraj zaniemoglam dosc mocno. Jurek pisal, ze to udar, ale niestety to grypa jelitowa (chyba polaczona z udarem, mialam ponad 38 stopni). Ale pierwsze koty za ploty, jesli chodzi o moj zoladek. W kazdym razie noc mialam ciezka. Rano jeszcze zle sie czulam i zastanawialismy sie nad zostaniem w Jaipurze dzien dluzej kosztem ominiecia Puszkaru. Ale jakos sie przemoglam. I dobrze.
Ze wczoraj do poludnia zwiedzalismy rozne forty, to juz Jurek pisal.
Oprocz Amberu, ktory niewatpliwie jest najfajniejszy, widzielismy tez Nahargarh Fort i Jaigarh Fort.

widok z fortu Nahargarh na Jaipur


Madhavendra Palace w Forcie Nahargarh




Jaigarh Fort











Po poludniu natomiast Shakeer zabral nas na zwiedzanie miasta (to naprawde fantastyczny chlopak, jedyna osoba w tym kraju (jak do tej pory), ktorej moglismy zaufac i ktora nie probowala nas naciagnac, rowny gosc, polecam kazdemu, kto bedzie w Jaipurze - mam jego wizytowke:)

Shakeer zabral nas do City Palace, ktory okazal sie dosc nudny. Tzn. tylko Jurek go zwiedzil, bo ja zaniemoglam i nie bylam w stanie nigdzie chodzic. Zdecydowalismy, ze wracamy do hotelu. Ale przedtem poprosilismy Shakeera, zeby zabral nas do jakiegos sklepu z bizuteria. Jaipur jest bardzo znany z wyrobu srebrnej bizuterii z kamieniami szlachetnymi i pol. I zawiozl nas do takiego sklepu w podworku, ktorego sami nigdy bysmy nie znalezli, tak byl schowany.

Niezly klimat mial ten sklep:) Taka mala klitka, ale zmiescilo sie tam 8 osob. Przed nami robilo zakupy tam 3 Francozow. Sklepikarz (jakis dobry znajomy Shakeera) poczestowal nas cola. Jak juz udalo nam sie wybrac rozne swiecidelka, to Shakeer zapytal sklepikarza o cene i rzeczywiscie dostalismy je bardzo tanio.

Pozniej (a poczulam sie lepiej troche od tych zakupw:) pojechalismy jeszcze do sklepu z materialami i ubraniami, gdzie tez troche rzeczy kupilismy. Shakeer zrezygnowal ze swojej prowizji, zebysmy mieli taniej (zloty chlopak)...

Bardzo przyjemne jest robienie zakupow w Indiach z zaufana osoba ( ale w sklepach dla miejscowych). Przed wejsciem trzeba zdjac buty i chodzi sie na bosaka. Zawsze czestuja czayms do picia, najczesciej taka straszliwie slodka herbata z mlekiem.

I pozniej juz pojechalismy do hotelu. Wpisalam sie jeszcze do Shakeerowej ksiegi pamiatkowej....

No i pozniej dostalam goraczki...

Shakeer i Ania :-) :


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Puszkar...
11 pazdziernika 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

No to jestesmy w Puszkarze. To takie swiete miasto Hindusow. Wlasciwie niewiele tu do ogladania - jest troche swiatyn i jezioro... Ale super fajne jest w nim to, ze nie mozna tu jesc miesa. Kazde menu w tym miasteczku jest wegetarianskie:) Mamy tu bardzo dobrze...

Zamieszkalismy w hotelu Inn Seven Heaven. Tym razem nasz kierowca zapytal, gdzie chcemy sie zatrzymac, uczy sie chlopak...

Hotel jest super, tzn. standard to ma taki nie jakis wypasiony, ale super klimat, a to wazniejsze, nie?

Wszystkie pokoje rozmieszczone sa wewnatrz centralnego dziedzinca, gdzie sa rozne miejsca do siedzenia, hustawka, drzewa, fontanna i dwa grube psy... Bardzo nam sie tu podoba. A na dachu jest restauracja Sixth Sense z fantastycznym widokiem na miasto. Za nasz pokoj dwuosobowy z lazienka zaplacilismy 950 rupii (50zl). Wszedzie na podlogach oczywiscie biale marmury, bo to region z nich slynacy. Ten budynek to 100 letnia havela. Naprawde ma niesamowity klimat. Na dziedzincu rozne bluszcze wyrastaja, ktore pna sie w gore po scianach i schodach. Wieczorem pan z obslugi rozsypuje we wnekach sciennych platki rozowych kwiatow, ktore pieknie pachna. W calym budynku sa tak niskie drzwi, ze nawet ja (Ania) musze sie schylac. A do samego budynku wchodzi sie przez furtke w bramie - taka, ze Jurek z plecakiem ledwie sie przepchnal...

A nasz pokoj na imie ma Mishti...


.









Jesli chodzi o samo miasteczko, to nie ma tu zbyt wiele rzeczy do ogladania. Wokol jeziora biegnie ulica, wzdluz ktorej po obu stronach sa sklepiki i stoiska roznorakie. A do samego jeziora schodza schody i Hindusi tam sobie siedza i schodza sobie po tych schodach do jeziora (chyba zeby sie obmyc z grzechow). I nie mozna im zdjec robic podczas tych ablucji.







A Jurka dzis byk z takimi dlugimi rogami zaatakowal na ulicy. Ale na szczescie nic sie nie stalo, bo go jakos odepchnal za glowe. W ogole tu te krowy jakies agresywne, miejscowi tez przed nimi umykaja. (edit by Jurek: to chyba jednak krowa, nie byk... na poczatku powiedzialem ze byk, bo jak to? krowa mnie wystraszyla? :-) sie okazalo, ze to rzeczywiscie duze zwierze taka krowa :-), ale najbardziej sie wystraszylem jak ludzie zareaguja jak ja ta krowe tak za rogi zlapalem zeby odepchnac :-), to troche dziwne miasto jest, tzn. swiete :-), ale tylko jacys mlodzi krzyczeli uwazaj i sie smiali...)
Z tym jeziorkiem to jest troche slabo, bo jak sie tam na dol schodzi, to zaraz sie ktos przyczepia, a ze chce oprowadzic, albo kwiatka sprzedac, albo co. Najlepiej w ogole reagowac...

Jest tu tez pelno swiatyn, najwieksza to Brahma Temple, ale trzeba wszystkie rzeczy podreczne zostawic przed wejsciem. A ze za bardzo nie ufamy miejscowym, to zrezygnowalismy z wejscia. Poszlismy za to do Rainbow Restaurant, ktora ma na dachu fajny widok na jezioro.
No a teraz jest wieczor i idziemy spac, a jutro kolo poludnia w koncu zegnamy sie z naszym przemilym kierowca. Nie wiem tylko, co poczac z napiwkiem dla niego....


.



I ruszamy do Jaisalmeru pociagiem z przesiadka w Jodhpurze. Troche sie boimy goraca, bo Jaisalmer to miasto na skraju Pustyni Thar. Juz tu w Puszkarze roslinnosc jest duzo bardziej uboga niz wczoraj. Przypomina troche sawanne.

Nastepnego ranka bedac jeszcze w Puszkarze, wybralismy sie jednak do Brahma Temple. Oczywiscie trzeba bylo zostawic buty, jakis pan obmyl nam rece w wodzie i wcisnal do reki jakies kwiaty zawiniete w gazecie, mowiec, ze to nie dla nas, tylko dla Brahmy... W Puszkarze lepiej nie brac od nikogo zadnych kwiatow, bo oni potem moga zadac jakichs chorych pieniedzy za nie... Ale ten mowil, ze to free... Wspielismy sie po schodach do swiatyni, ale ze kompletnie nie obczajamy tych rytualow , nie bardzi wiedzielismy co mamy zrobic dalej.... Wysypalismy te nasze kwiaty przy jakim koniu badz sloniu i ucieklismy stamtad. Poszlismy jeszcze nad jezioro wczucic jednego kwiata do wody, bo podobno to szczescie przynosi i oczywiscie znow jakis swiatobliwy sie do nas przyczepil. Wrzucilam ten kwiatek, a on mi krzyczy, ze "bad karma". To juz zglupialam zupelnie. Woda z jeziora tak smierdzi, ze nie rozumiem w ogole jak oni moga sie w tym cali zamaczac.

Kolo 12 przyjechal po nas nasz kierowca i zawiozl nas na dworzec do Ajmeru. Gdzie zostawilismy mu napiwek, chyba za duzy, bo sie ucieszyl z niego, a nie chcialam , zeby sie ucieszyl, bo nie bylismy z niego zadowoleni. Ale niech ma...

Poszlismy do poczekalni kolejowej (jak sa rozne klasy pociagow , to klasy poczekalni tez sa rozne) i tam przezylismy pierwsze bliskie spotkanie ze szczurem....

Tu Jurek: Ja bylem pelen podziwu, jak Ania sie dobrze zaaklimatyzowala w Indiach. Bardzo spokojnie powiedziala: "Cos mi przebieglo po nodze... to chyba ten szczur co siedzi pod twoim plecakiem.." No i siedzial... potem nawet troche probowali go przegonic z tej poczekalni.. chyba ze wzgledu na nas-turystow... probowal sie wcisnac do mojego plecaka... ale koniec koncow spokojnie usiadl w kaciku i juz go nikt nie zaczepial...

Pociag jak to pociag... spoznil sie 2 godziny... ale tak sam w sobie nawet ok. Takie kuszetki... wszyscy przyczepiaja swoje bagaze takimi grubasnymi lancuchami, i nasze klodeczki troche smiesznie wygladaja :-), ale mysle ze wystarcza :-)

W Jodhpurze mielismy przesiadke, gdzie skorzystalismy z okazji i wyskoczylismy na kolacje - jedlismy jak narazie najbardziej ostre dal makhani... Potem wrocilismy na dworzec, gdzie juz czekal pociag do Jaisalmeru. Troche ciezko sie bylo umoscic w malutkim przedziale, sczegolnie przez Jurka plecak, ktory nie miescil sie pod siedzeniem. Ale jakos sie udalo i poszlismy spac. Ale to zla noc dla mnie (Ania) byla, bo sie bardzo balam o nasz bagadz i budzilam co chwila i sprawdzalam, czy jeszcze jest. I jakies koszmary mi sie snily.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Jaisalmer...
15 pazdziernika 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Rano ktos nas obudzil, jak juz pociag stal na stacji w Jaisalmerze.

Zebralismy szybko rzeczy i wzielismy riksze do Hotelu Desert Haveli. Tez ma niezly klimat to miejsce, bo budynek liczy sobie ponad 400 lat i ma tyle przejsc waskich i tajemnych, ze latwo mozna sie w nim pogubic. Pan z obslugi od razu zorganizowal nam dwudniowe safari i dal pokoj, zebysmy sie mogli ogarnac po podrozy pociagiem.

I kolo 8:00 wyruszylismy jeepem na safari. Najpierw jakis koles obwiozl nas po swiatyniach. Obie byly to Jain Temple i byly naprawde bardzo piekne. Rzezbione w jakims piaskowcu detale byly niezwykle misterne. Ale same posagi bostw stojace w swatyniach wygladaly bardzo slabo, jak pokraki jakies (nie wiem czy tak mozna pisac o wizerunkach bogow, ale naprawde byly dosc nieporadnie zrobione, ale moze miejscowym tak sie podoba).


rooftop restaurant w Desert Haveli


Jain Temple









Potem pan zostawil nas przy drodze, gdzie juz czekal na nas Chennay. Byl to nasz przewodnik i opiekun podczas safari. Mial jeszcze pomocnika i 4 wielblady. Chennay jest bardzo doswiadczonym wielbladziarzem, co roku bierze udzial w wyscigach wielbladow, jest tez kapitanem druzyny polo (na wielbladach oczywiscie).
Jazda na wielbladzie okazala sie dosc latwa, ale meczaca ze wzgledu na bol ud i posladkow. No i wstawanie wielblada bylo dosc stresujace, czasem sie zdarza, ze ktos spada.
Fajne zwierzaki te wielblady, takie dinozaury, nawet wydawaly takie same dzwieki jak dinozaury. I maja takie smieszne miekie stopy, ktore stapaja bezglosnie. I one chyba maja kilka zoladkow, ja nie wiem, ale najpierw jedza szybko, a potem podczas drogi, albo jak po prostu maja wolny czas, przenosza sobie jakos to jedzenie z brzucha do buzi i zuja powoli.


.





Nasze wielblady byly bardzo spokojne, szczegolnie moj Radzio. Ale Chennay jechal na wielbladzie dosc mlodym i dopiero go uczyl i ten mlody straszne dzwieki przy tym ujerzdzaniu wydawal.
I wszystko byloby super, gdyby nie temperatura... Nie wiem ile bylo stopni, ale na pewno ponad 35 i ja umieralam.... Zatrzymalismy sie na popas i lunch, zeby przeczekac najwiekszy upal. I lezalam i nie mialam sily sie poruszyc...

o tak lezalam....

Gdy Chennay stwierdzil, ze upal zelzal (ja tego nie zauwazylam) pojechalismy dalej, na wydmy piaskowe. Tam zatrzymalismy sie na noc. W czasie gdy Chennay przygotowywal obiad, poszlismy na wydmy obejrzec zachod slonca. Tu slonce bardzo szybko zachodzi, jest to kwestia paru minut, latwo przegapic. Ale wygladalo przepieknie....


Chennah















Mielismy szczescie , bo tej nocy byla pelnia ksiezyca i bylo bardzo jasno... Chennay zorganizowal nam tez cyganskie spiewy i tance. Przy 14-letniej Shanti czulam sie jak jakis niezgrabny wielkolud. Tu wszyscy jacys tacy mali sa. Jurek bardzo wyroznia sie wzrostem. I ludzie go bacznie obserwuja. Faceci sie podobno do niego milutko usmiechaja....





Noc spedzilismy pod golym niebem, choc byla mozliwosc rozstawienia namiotu. Ale nie moglismy przeciez zaslaniac sobie widokow... Wschod slonca ogladalismy z naszego poslania....



Rano znow na wielblady i w droge...
Zajechalismy jeszcze do wioski cyganskiej, zaraz nas obskoczyly umorusane dzieciaki. I oczywiscie chcialy cukierki - na to bylismy przygotowani, ale potem chcialy pieniadze. Pokazywaly na usta mowiac "lipstick", na buzie mowiac "cream", na moje gumki i spinki do wlosow - ze niby chca, zebym im to wszystko dala. Poczulam sie strasznie osaczona. Jak juz zaczelismy sie oddalac, niektore zaczely plakac, ze nic nie dostaly. Przyszla nawet Shanti, ktora wczoraj dla nas tanczyla, i poprosila o pieniadze, mimo ze wczoraj jej zaplacilismy. Biedni ci ludzie bardzo, ale z drugiej strony sami do siebie zniechecaja... Jakos mi sie przykro zrobilo, ze nie zalezy im na niczym tylko na pieniadzach. A moze to turysci ich przyzwyczaili do tego, ze je po prostu dostaja.



Ruszylismy dalej i znowu straszny upal.
Tyle wody, co na pustyni, to ja chyba jeszcze nigdy nie wypilam, w tak krotkim czasie, mimo ze woda byla strasznie goraca i malo wytchnienia dawala.


.


Znow zatrzymalismy sie na popas kolo poludnia. Bylismy tez z wielbladami przy wodopoju, bo one przy takich upalach, to jednak musza codziennie pic. I bylismy przypadkiem swiadkami narodzin kozlatka. Trwalo to moze 5 sekund :)
Kolo 17:00 zakonczylismy nasze safari, przyjechal po nas jeep, ktory zabral nas do Jaisalmeru.
Bardzo milo wspominam te dwa dni na pustyni, mimo przerazajacego dla mnie upalu. Ale zachod slonca i noc, to bylo cos magicznego.... Dawno juz nie spedzilismy na podworku, bez zadnego schronienia, tyle czasu. Wielki szacun dla tych ludzi, ktorzy tam zyja na tej pustyni.... Dla mnie dwa dni byly juz ekstremalnym przezyciem i czasem tylko perspektywa prysznica w hotelu dawala mi sile, zeby sie nie poddac.... Jeszcze nigdy w zyciu nie dalabym tak wiele za cos zimnego do picia....

Po powrocie do Desert Haveli dostalismy Honeymoon Room :) z najwspanialszym widokiem z perspektywy muszli klozetowej, jaki widzialam do tej pory:)


.


Jednak najbardziej ucieszyl mnie prysznic... Na pustyni nie bylo mowy nawet o umyciu rak, na szczescie wzielismy chusteczki nawilzajace. Milo bylo w koncu po dwoch dniach i nocy zdjac brudne ubranie.
Nastepnego dnia rano zwiedzilismy Jaisalmer, nazywany Golden City. Bardzo nam sie tu podoba. Czesc miasta znajduje sie w starym forcie na wzgorzu, i jest to chyba jedyny zyjacy fort, jaki widzialam. Na terenie fortu sa pieknie rzezbione budyneczki i swiatynie. Ulice sa bardzo waskie, czasem bardzo trudno minac sie z krowa, ale tu na szczescie zyja jakies bardziej lagodne niz w Puszkarze.
Podjechalismy tez obejrzec bardzo stare domy typu havela poza fort.


.










Dzis kolo 16:00 mamy pociag do Delhi - to 920 km w ciagu 18 godzin. Jakos mnie nie cieszy perspektywa tej podrozy.....

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...przemyslen kilka wrobelka cwirka...
16 pazdziernika 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

W kwesti formalnej - jestesmy w Delhi i czekamy na Ani rodzicow.

Dorwalem sie do kompa i to wykorzystam :-)

Jesli o mnie chodzi to pustynia podobala mi sie bardzo, tzn w sensie, ze fajnie chociaz troche poczuc co to taka pustynia. To wszystko takie troche na niby oczywiscie, bo dosc blisko cywlilizacji bylismy, bo nic nie musielismy robic, bo wszystko bylo przygotowane itd... Ale mimo wszystko, juz po chyba 2 godzinach na wielbladzie od goraca i suchoty mialem zupelnie popekane usta, przestalem robic zdjecia i tylko trwalem :-). Potem postoj w cieniu (w najgorszy upal) i tylko lezec mialem sile w sumie i przysypiac (a i tak Anulka chyba gorzej upal znosila). Wieczorem, tzn pod koniec siedzenia na wielbladach to za zimne picie (wode z Elckiego kranu np.) to juz strasznie duzo mozna by dac (nasza woda miala min 50, a mysle ze pod 60 stopni (jak taka dosc dobrze ciepla woda z kranu)).

Tak w ogole, to pustynia w dzien nie jest cicha jak sie spodziewalem, ciagle slychac szum wiatru, wieje wlasciwie tam ciagle az do wieczora i czlowiek czuje sie jak w takiej wielkiej suszarce :-) (Ania mowi ze slychac jeszcze popierdywania wielbladow).

Takie pustynne nic nie robienie wycienczalo tak ze pod koniec to ust nawet nie chcialo sie otwierac (nasi przewodnicy dziarsko plotkowali, ale nie wiemy o czym). A potem (w nocy juz) czulem jakby mi wszystkie organy cieplo oddawaly :-)

No podsumowujac... cieplo na tej pustyni....

Z fajnych rzeczy to zuki te co kupy tocza.... duzo zukow bylo... i duzo kupy... (wielbladziej, takie krolicze bobki :-) ). Te zuki to przesrane maja... tocza te kulki na te wydmy i tocza... i nie widzielismy zeby ktoremus sie udalo, co chwila stacza im sie... (ta kupa).

W pociagu sluchalismy przeboju The Elks (wlasciwie calej plyty), i sie bardzo wzruszylismy, a Ania to az sie boi sluchac, zeby nie poplakac sie :-)

Tata doniosl, ze jakies walki na granicy Kambodzy z Tajlandia, ale sprawdzilismy i to jakies baaaaaardzo lokalne potyczki o swiatynie, ktore trwaja juz od lat... Takze nie macie sie co martwic (tamtedy nie jedziemy zreszta :-) ).

No dobra, ja cos jeszcze chcialem wykrzesic z siebie bardzo madrego, ale chyba nie pamietam co...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Delhi...
18 pazdziernika 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

W nocy Jurek pojechal na lotnisko po moich rodzicow. Okazalo sie, ze ich bagaze zostaly w Zurichu i moze przyleca nastepnym samolotem. Ale dostali po 4 tys. rupii, wiec nawet sie oplacalo:)

Caly dzien zwiedzalismy Delhi. Zaczelismy od przejazdzki ulica Chandni Chowk (taka ich ulica handlowa). Dotarlismy do Czerwonego Fortu, niby mielismy nie wchodzic do srodka, bo w przewodniku zniechecali, ale w koncu weszlismy i podobal nam sie....









Potem podeszlismy do najwiekszego meczetu w Delhi - Jama Masjid, ale jakis koles powiedzial nam, ze narazie trwa modlitwa i ze za 20 min. bedzie mozna wejsc. Jak za 20 min. Jurek poszedl sie spytac, czy juz wejsc mozna, koles znowu mowil, ze za 20 min. Okazalo sie, ze koles jest chory psychicznie i zawsze jak sie go spyta, czy mzna wejsc, to mowi, ze za 20 min:) Wejsc mozna bylo dopiero za godzine, wiec motoriksza pojechalismy na Main Bazar - to tez taka ulica handlowa, ale bardziej klimatyczna, z calym hinduskim syfem w pigulce...






Main Bazar


w motorikszy

Po jakims czasie wrocilismy do meczetu i tym razem juz udalo sie wejsc. Oczywiscie trzeba bylo zostawic buty na zewnatrz. A posadzka strasznie goraca wewnatrz byla. Ja dostalam tez jakas kolorowa podomke, zeby zakryc ramiona. Akurat bylo tuz po modlitwie, wiec na posadzce dziedzinca rozlozone byly jeszcze dywaniki modlitewne, bardzo duzo dywanikow.....











Tego dnia udalo nam sie jeszcze zobaczyc Grob Humajuna, troche podobny do Taj Mahal w bryle, ale mniej piekny i ozdony w detale z drgocennych kamieni. Budynek stoi w bardzo przyjemnym parku, w ktorym jest wiele innych bardzo malowniczych grobowcow. Niestety zwiedzalismy to miejsce wlasciwie biegiem, bo juz zachodzilo slonce.... A po zachodzie prawie od razu robi sie ciemno (okolo 18:00)....








Nastepnego dnia wstalismy o 2:00 w nocy, zeby zdazyc przed odlotem do Kathmandu odebrac utracone bagaze rodzicow.

Przepraszam, ze tak skrotowo pisze, ale tu (jestem w kafejce w Kathmandu) net dziala tak wolno, ze zaraz mnie cos trafi, a klawiatura chyba tez jest przeciwko mnie. Jurek probuje na drugim kompie wgrac pare zdjec. Ale nie obiecuje, ze mu sie uda....

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Kalkuta...
11 listopada 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Po około miesiacu spedzonym w Nepalu znow trafilismy do Indii, tym razem do Kalkuty.


No i wyladowalismy w Kalkucie. W samolocie uszy mi zatkalo na amen. Poza tym mam wode w uchu i wszyscy mnie strasza, ze to sie zle skonczy. A ja skacze na jedej nodze do utraty tchu, zeby sie tej wody pozbyc. Znacie moze jakis lepszy sposob?

Od razu uderzyla nas fala goraca. Zapomnialam juz, ze tu tak cieplo. W KTM taka przyjemna byla temperatura.

Na lotnisku wzielismy taksowke, ale trafilismy na jakiegos cwaniaka, co kase chcial od razu, ale maz moj stanowczo sie sprzeciwil... Zawiozl nas pan pod Hotel Astoria na Sudder Street, ktory zabukowalismy sobie wczesniej przez internet. Od znajomych wiemy, ze w Kalkucie ciezko o dobry niedrogi hotel, wiec zdecydowalismy sie na troche drozszy, zeby tylko w jakiejs dziurze, typu Namascar Hotel w Delhi, nie wyladowac. No i jak sie spodziewalismy, hotel jest bez wyrazu i troche w nim smierdzi, ale nie jest strasznie. Jest nawet klima, tylko glosno od ulicy. Jutro planujemy pozwiedzac troche Kalkute, a w nocy o 2:45 mama i Wiesiek maja samolot do Polski, a my kolo 5:00 rano na Andamany (juhuuuuu!!!). Wiec na jutro zarezerwowalismy tylko jeden pokoj, zeby w nim przeczekac. Slaba bedzie ta noc i nastepny dzien, bo czesc spedzimy na lotnisku, czesc w samolocie, a czesc na statku na Havelock Island, o ile uda nam sie kupic na niego bilety.

A teraz to siedzimy w internet cafe na pieterku, ktore ma wysokosc 170 cm (ja sie mieszcze akurat) i Jureczek ma tu problem ze staniem... ale cena jest w koncu zadowalajaca - 90 gr za godzine:)

Kalkuta wydaje sie byc jakas taka bogatsza niz Delhi, ale podejrzewam, ze to kwestia tego, ze jechalismy z lotniska przez jakies bogate dzielnice, gdzie byly apartamentowce i jakies centra handlowe calkiem ekskluzywne i park rozrywki dla dzieci. Ale podobno w Kalkucie najbardziej widac roznice miedzy bogatymi a biednymi. Wiec pewnie tej biednej czesci Kalkuty po prostu nie dane nam bylo dzis widziec.

Dosc przygnebiajaco wygladaja tu riksze. Bo o ile w Delhi byly to riksze rowerowe, o tyle tutaj to panowie na bosaka biegnacy sa motorem napedowym.... Jurek mowi, ze to jedyne miejsce w Indiach, gdzie takie riksze wystepuja. Wyglada to naprawde bardzo przykro.

Jak tak sie patrzy na te biede tutaj, to sie zastanawiam do jak malej czesci spoleczenstwa skierowane sa reklamy na billboardach reklamujace nowe luksusowe osiedla, pokazujace usmiechniete piekne kobiety bogato ubrane, drogie samochody itp. cuda. W telewizji zreszta to samo.

Az sie dziwnie robi, ze my tacy szczesliwi i ze tak nam dobrze.... A mimo to czesto nie doceniamy tego....

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
12 listopada 2008
Dzis caly dzien zwiedzalismy Kalkute, ale prawde mowiac niewiele jest tu do zobaczenia. Doszlismy z hotelu do BBD Bagh (Dalhousie Square), wokol ktorego jest troche budynkow pokolonialnych, np. Writer's Building, ale nie zrobily na nas zbyt duzego wrazenia. Potem zrobilismy sobie dosc dlugi spacer do Victoria Memorial. Jest to wielki i okazaly budynek, ktory postawiono w holdzie krolowej Wiktorii. Obecnie jest tam muzeum, ktore zwiedzilismy nawet, mimo naszego uprzedzenia do zwiedzania jakichkolwiek muzeow.... Ale nie bylo tak zle, bo malo sztuki tam bylo.





Potem podeszlismy jeszcze do Katedry Sw. Pawla z 1847 roku wybudowanej w stylu gotyckim. Niezle wrazenie robi wnetrze kosciola, w ktorym zamiast zyrandoli z sufitu zwisaja dziesiatki wiatrakow...Poza tym pelno rozspiewanych ptakow gniezdzi sie pod sklepieniem. Fajnie musza tu wygladac msze...





Stamtad wzielismy taksowke i pojechalismy na Park Street, zeby troche odpoczac od tego nieustannego zgielku. Jako ze wszyscy juz byli mocno zmeczeni tym zwiedzaniem, postanowilismy jechac do ogrodu botanicznego. Taksowka kosztowala nas 800 rs w obie strony, bo to daleko bylo, a poza tym taksiarz oszukal nas, ze z powrotem nie uda nam sie tam zlapac taksi i musimy go wziac w obie strony. I za czekanie na nas tez sobie policzyl. Oczywiscie to jakas bzdura byla. Najlepsze jest to, ze kolo chcial nas po tym ogrodze obwiezc taksowka:) Jakos sobie tego nie wyobrazam, zeby samochodem jezdzic po parku, ale podobno wpuszczaja tam taksowki...
Ogrod okazal sie nadspodziewanie przyjemny. Prawdziwa oaza spokoju.... Pelno tam wpatrzonych w siebie par hinduskich pochowanych gdzies miedzy drzewami.
Prawdziwym hitem ogrodu jest najwieksze na swiecie drzewo banian (inaczej figowiec bengalski) - banyan tree, ktore liczy sobie 250 lat, a obwod jego korony to ok. 1km. Tak, tak.... Tez nie moglismy uwierzyc. Okazalo sie, ze to drzewo ma tysiace pni, a wszystkie polaczone sa ze soba. A rosnie w ten sposob, ze z poziomych galezi rosna w dol do ziemi korzenie, ktore po pewnym czasie przeksztalcaja sie w pnie. Takze wyglada to jak caly las drzew, ale w rzeczywistosci jest to jedno drzewo. Ze Slownika Kopalinskiego: olbrzymie drzewo, z którego konarów wyrastają liczne korzenie przybyszowe, tworzące kolumnadę na b. dużym obszarze. To w Kalkucie rosnie na obszarze 1,5 ha. Naprawde zrobilo na nas wrazenie. Nie mialam nawet pojecia, ze cos takiego istnieje.


drzewo Banian



W ogrodzie byl tez duzo roznych gatunkow palm. I byly takie olbrzymie liscie na wodzie, ktore podobno moga uniesc czlowieka...







Z ogrodu pojechalismy do restauracji polecanej przez przewodnik - Amber Restaurant. Okazalo sie, ze wcale nie trzeba wczesniej rezerwowac miejsc. Jest tam dosc drogo, jak na Kalkute, ale naprawde warto, bo jedzenie jest przepyszne, tylko atmosfera troche dretwa. Ale jedlismy tam najlepsze nany na swiecie...
Niedawno wrocilismy do hotelu, zeby sie spakowac. Dajemy rodzicom nasze rzeczy z trekingu, zeby ich nie wozic. Wyszla tego cala wielka torba. Nie wiem, jakie sa ceny za nadbagaz, ale boje sie, ze mozemy sie niemilo rozczarowac.... Nasze plecaki za to w koncu bardzo lekkie.
Rodzice maja lot do Polski kolo 2:45, a my dopiero kolo 5:30, wiec czeka nas pare milych godzin na lotnisku. W Port Blair mamy byc kolo 8:00 rano. Nie bardzo wierze, zeby na Andamanach byly jakies kafejki internetowe, wiec pewnie przez tydzien nie bedzie od nas wiesci.

......................................KALKUTA.....................................

Tzn. ciagle jeszcze jestesmy (w Kalkucie). A jako ze do zwiedzania nie ma tu za wiele ( co bylo, pewnie juz zobaczylismy), postanowilismy isc do kina.... Poczatkowo bylismy twardzi i chcielismy liznac troche Bollywoodu. Z czasem jednak zapal wygasl i stwierdzilismy, ze to byloby za wiele dla naszych mozgow i zmyslow. Poszlismy wiec na najnowszego Bonda :) W kinie zreszta grali tylko Quantum of Solace i Eagle eye.... Za wiele to ja z tego Bonda nie zrozumialam, ale przyjemnie bylo choc na chwile przeniesc sie do bardziej cywilizowanych krajow:) Film oczywiscie byl ocenzurowany, o czym informowala tabliczka pojawiajaca sie dwukrotnie na ekranie przed emisja filmu.
(Tzn byla tabliczka cenzury, ze film zostal dopuszczony do projekcji w Indiach. Trwal ok 100 minut. Nie wiem ile powinien... Scen w kazdym razie nie bylo... ale chyba w dzisiejszych podlych czasach filmow z hollywood juz nie trzeba cenzurowac :-( )

Czy ktos z Was byl juz na nowym Bondzie? Duzo bylo "scen"? Bo u nas ani jednej...

A srodku filmu zrobili przerwe :) na siku i picie... Cudacznie... A po widowni chodzil kot...
A bilet kosztowal 5 zl, i to nie byl najtanszy... najtanszy kosztowal 2,5 zl...

Ja tak sie zastanawiam, jak oni ciagle te Bollywoody ogladaja, co jak ja ogladam, to sie nadziwic nie moge, ze to mozna ogladac, bo takie glupie, ze az mozg boli... A Hindusi tak zywo reaguja podczas ogladania. I smieja sie z rzeczy, ktore smieszne w ogole nie sa, tylko glupie sa strasznie, chyba bardziej glupie niz wspolczesne polskie seriale komediowe... I tak sie zastanawiam, co by taki Hindus czul, ogladajac np. Kieslowskiego. Czy by potrafil sie wczuc... Czy by po prostu bylo mu to za smutne, nudne, za malo tanca, za malo spiewania i tylko trzy kolory... (Jurek: no moj instruktor od nurkowania, to ogladal nawet "Sztuczki" i w ogole duzo europejskich filmow, ale sam mowil, ze hinduskich to nie ma dobrych w ogole... )




w kinie











Ciekawy to narod jest... Maja jeszcze jedna wspolna ceche... Otoz uwielbiaja sie tloczyc... I nawet jak jest gdzies sporo miejsca, to oni nie rozprzestrzeniaja sie po calej wolnej przestrzeni, tylko tlocza sie w jednym miejscu. Warto np. poobserwowac jak Hindusi stoja w kolejce. Nie zachowuja wlasciwie zadnego odstepu od osoby stojacej z przodu....

Na Havelocku ta ich sklonnosc do tloku byla nam nawet na reke - otoz na plazy nr 7 Hindusi siedzieli w wodzie i na plazy stloczeni wszyscy razem niedaleko wejscia, a reszta plazy byla wolna dla nielicznych turystow....:)


autobus miejski


autobus miejski II

Jureczek patrzy na mnie znaczaca ze swojego miejsca w kafejce - znaczy to, ze mam juz konczyc...

No to pa. Trzymajcie sie.

My jutro rano lecimy do Bangkoku. Zegnamy Indie i bedziemy obczajac zupelnie nowa dla nas kulture. O wszystkim oczywiscie napiszemy jak najpredzej...

Ciao

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz