INDIE - ANDAMANY

Jest to zapis kawałka naszego bloga z podróży po Azji pd.-wch. Na Andamany przylecieliśmy z Kalkuty po kilku tygodniach spędzonych w Nepalu.

Gdy wyszlismy na plyte lotniska w Port Blair, uderzyla nas fala goraca. Podczas lotu martwilismy sie troche, ze niebo jest pelne chmur.... Ale jak sie okazalo, chmury w tropiku bywaja zbawienne...

Na lotnisku podeszla do mnie dziewczyna, ktora koniecznie chciala mi zrobic zdjecie. Byla to ta sama dziewczyna, ktora siedzac obok Jurka w samolocie, puscila pawia na podloge. A spytalam ja tylko, czy sie dobrze czuje...:)

Andamany z gory wygladaja jak zielony raj. Im blizej Port Blair tym wiecej byle jakich skleconych z czegobadz domow, ktore z gory wygladaja jak porzucone smieci wsrod calej tej zielonosci.

Z lotniska (gdzie wyrobilismy sobie pozwolenia na przebywanie na Andamanach) od razu pojechalismy do jetty - portu skad odpywaja statki na okoliczne wyspy.

I zaczela sie jazda...

Otoz w porcie jest biuro sprzedazy biletow, ale przyszedl jakis pan, otworzyl biuro i oznajmil (po hindusku), ze nie bedzie dzis sprzedazy biletow. I zeby przyjsc jutro. Z wielka laska (2 czy 3 razy przez nas zapytany) powtorzyl nam to po angielsku, nie odpowiadajac na zadne inne zadane pytania. Jurek zaczal biegac po porcie wypytujac roznych napotkanych ludzi, jak sie mozna dostac na Havelock. I znalazl jakiegos pana na statku, ktory powiedzial, ze zabierze nas o 14:00. Pozostawalo nam wiec ok. 5 godzinne czekanie w strasznym upale. A jeszcze w dodatnku okropnie mnie glowa bolala. Wlasciwie to bylo mi tego dnia wszystko jedno... I Jureczek latal i sie dowiadywal sam...


nie, to nie jest nasz statek...

W miedzyczasie dowiedzielismy sie, ze o 12:30 tez jednak odplywa jakis prom, i ze warto poczekac, to moze uda sie jakos na niego dostac. Wiec siedzielismy i czekalismy. W koncu poszlismy do poczekalni, chyba bylo tam o 1 stopien chlodniej....

Poczekalnia wygladala troche jak wysypisko smieci. Pod lawkami lezaly sterty smieci... Mimo wiszacych na scianach prosb o nie smiecienie. Byly tez tabliczki "Nie pluc" :)

I tam jakis koles (chyba z obslugi, ale zachowywal sie jak konspirator) do nas podszedl i spytal, czy chcemy kupic bilety na Havelock. No jasne , ze chcemy! I zabral gdzies Jurka i wypelnili razem jakis papier. Potem przyszedl po mnie i kazal mi z tym papierem i kasa isc do okienka kupic bilet. Ale pan w okienku powiedzial, ze nie sprzedaje biletow. To sie tamten konspirator z obslugi portu zdziwil bardzo i poszedl. I tyle go widzielismy... I bilety tez....

Jurek poszedl wiec znowu do okienka, zeby chociaz kupic bilety na powrotny rejs za pare dni. Rozmowa wygladala mniej wiecej tak:

Kasjer: Przyjdz jutro.

Jurek: Jutro nie moge, bede na Havelocku.

Kasjer: Przyjdz jutro.

Koniec rozmowy :)

A przy drugim okienku jakis klient chyba chcial oddac kupiony bilet i przez krotka chwile klocil sie z kasjerem. I kasjer nagle zamknal okienko.

Tak tu sie sprawy zalatwia.

I love India....

No coz czulismy sie troche, jakbysmy brali udzial w jakims teatrze absurdu... Bylismy zupelnie bezradni. Pozostawalo tylko czekac z nadzeja, ze jednak sie jakos uda.

A jeszcze Wam powiem, jak poszlam w porcie do toalety... Otoz normalnie poszlam, a tam waz.... Taki 120 cm-owy. No i tyle mnie tam bylo, ucieklam czym predzej... Waz tez...

No i jak zblizala sie 12:00 nastapilo pewne poruszenie wokol jedego ze stojacych w porcie statkow. Jacys ludzie z biletami zaczeli na niego wsiadac. Nam kazano czekac. Innym bialasom ten sam koles powiedzial, zeby szli do jakiegos pobliskiego budynku kupic bilety :) Oczywiscie za chwile wrocili, bo oczywiscie biletow nie dalo sie kupic:)

W koncu jakis pan ze sroga mina zaczal wypisywac bilety recznie i zrobilo sie wokol niego niemale zbiegowisko. Jurek nie mogl sie dopchac do tego pana, ale udalo sie jakiemus Zydowi, ktory kupil nam bilety. Troche sie uspokoilam, jak juz w koncu stanelam na pokladzie... Ale moj spokoj dlugo nie trwal...


trasa naszego rejsu (podobno zatrzymywaliśmy się na Neil Island, ale mój zaprzatniety innymi sprawami mózg zupełnie tego nie zarejestrował)

Zaczela sie podroz, ktorej dlugo nie zapomne ... Jak sie pozniej dowiedzielismy, nie skonczyla sie jeszcze pora deszczowa i przez pare dni statki na Havelck w ogole nie plywaly ze wzgledu na cyklon. Ale nam cyklon zostal oszczedzony. Odczulismy tylko jego skutki. Moze bylo bardzo wzburzone i jak tylko wyplynelismy z portu, zaczelo tak bujac, ze nie dalo sie normalnie isc, trzeba bylo trzymac sie scian (Jurek sufitu...), zeby sie nie przewrocic. Od razu poczulam sie fatalnie. Wyszlam na zewnatrz, zeby troche odetchnac. I od razu przygarnal mnie jakis koles z zalogi. Musialam naprawde zle wygladac, ze sie zlitowal i pozwolil usiasc na miejscu dla zalogi. Mowil tez, ze jak zechce, to moze wszystkich wygonic z pokladu, zebym mogla sie polozyc w spokoju:) Nie skorzystalam...

A fale byly takie, ze raz mnie malo nie zmylo z pokladu... Nie no by nie zmylo, ale duze byly.... :)

A reszte ok. 3-godzinnej podrozy spedzilam w toalecie i na pobliskim korytarzu, ustepujac co chwila miejsca reszcie rzygajacej gromady...

No coz... Pobilam swoj zyciowy rekord, wymiotujac 10 razy w ciagu 2 godzin.... Moze i nie ma sie czym chwalic. Ale to jednak swego rodzaju osiagniecie...

Na statku bylo tak goraco, ze pierwszy raz w zyciu spocilam sie calusienka. Kropelki potu splywaly ze mnie.

Czulam sie jak w srodku jakiegos koszmaru. Bylo mi tak zle, ze az mi sie to wydawalo nierealne...

I kurka, wyobrazcie sobie, caly statek byl zarzygany... I kibel (co jest dosc oczywiste...) i korytarz, i dolny poklad, i sala z miejscami do siedzenia...I jakis Zyd narzygal nawet na jakiegos Hindusa...

I jeszcze wszedzie biegaly karaluchy....

Po jakiejs godzinie Jureczek kochany przyniosl mi reklamowke i poczulam sie o niebo lepiej, bo w koncu bylam niezalezna od inych, co mi mogli zajac wc... Troche pozanalam przy okazji pewnego mlodego Zyda, ktory razem ze mna na korytarzu oddawal sie tej uroczej zabawie. Tylko on, biedny, nie mial swojej reklamowki i dawal do kubla na smieci...

(Jurek: Ja siedzialem wiekszosc czasu na krzeselku marzac o tym zeby wytrzymac... i liczylem krople potu ktore ze mnie splywaly :-), tak na oko to 30% pasazerow "chorowala" a reszta siedziala blada... no letko nie bylo, chociaz ja to i tak lekko znioslem)

Jak doplynelismy do Neil Island, skad jeszcze godzinka zostala do Havelocka, odwazylam sie pojsc do Jurka do takiej wspolnej sali, co wszyscy siedzieli (tez zarzyganej...) i jakos udalo mi sie te godzinke w spokoju doplynac (oczywiscie z nieodlaczna reklamowka u boku...)

Staly lad byl jak ziemia obiecana. Podczas tej wspanialej morskiej podrozy wiele razy zastanawialam, czy te Andamany sa naprawde tego warte... Ale jak zobaczylam wyspe, stwierdzilam ze tak tak tak...

Havelock... No coz... taka rajska wyspa, jak na zdjeciach sie widzi czasem. Piaszczyste plaze, lazurowa woda, palmy... Niby banal, a cieszy...

mapka wyspy Havelock (drogę narysowałam z pamięci)

Wyladowalismy w Pristine Beach przy plazy nr 3 (na Havelocku plaze nie maja nazw tylko numery). To taki resort (chyba za duze slowo) tuz nad oceanem z bambusowymi chatkami wsrod palm. Nawet restauracja (za duze slowo) byla, jak sie potem okazalo - serwujaca bardzo zle jedzenie.Jest i boisko do siatkowki, i hamaki. Czyli wszystko, czego mozna na takiej wyspie potrzebowac....

Do tego mnostwo psow... Psy sa tu wszedzie, najczesciej leniwie wyleguja sie na plazy, albo siedza pod lawkami w knajpie, albo patrza spod stolu blagalnym wzrokiem, zeby im cos dac. Psy sa tu dziwne - bardzo lagodne, wszystkie sie lasza, ida za Toba, wchodza na Twoj koc na plazy... Nie widzialam tu ani jednego agresywnego psa. Czasem pogryza sie miedzy soba.

No wiec wynajelismy sobie taka chatke, co sie nazywala twinner, chyba dlatego, ze miala pieterko, a na pieterku byl taki zadaszony taras, a na tarasie materac, na ktorym sie wylegiwalismy patrzac na ocean.






widok z tarasu



A czasem z palmy spada kokos i jest wtedy wielki lomot. I w ogole trzeba na te kokosy uwazac... Jurek gdzies wyczytal, ze spadajace kokosy zabijaja rocznie ok. 200 osob, czyli wiecej niz ginie pogryzionych przez rekiny. (Jurek: rekiny podobno 7 :-) )

W chatce obok mieszkali Polacy, w sumie byla ich tu czworka (jedna dziewczyna "blizej" zaprzyjaznila sie z jednym lokalsem, czemu po cichu kibicowal (czyt. obgadywal ich) caly resort)). No i Ci Polacy mowili, ze do naszego przyjazdu codziennie tak padalo, ze nie dalo sie wyjsc z chatki, a palmy zginaly sie od wiatru. Pierwszej i drugiej nocy naszego pobytu tez padalo, ale to nie taki deszczyk byl, tylko bardzo gwaltowna ulewa. Tu jak pada, to daje niezle. I zupelnie niespodziewanie zaczyna sie i konczy....











Jeśli chodzi o noclegi na Havelocku to godne polecenia jest też Cafe del Mar (plaża nr 3, na płn. od Pristine) - domki wyglądają bardzo porządnie, i jest tam możliwość kursu nurkowego (Scuba barefoot) - za 1 dzień kursu 4500 rs.
Bardziej na południe położony jest rządowy ośrodek Dolphin Resort, ale jak raz tam zajechaliśmy na obiad, to się okazało, że żeby wejść na teren ośrodka potrzebne jest jakieś pozwolenie...
Przyjemnie wygląda też Island Vinnie's - tylko domki są tam takie bardziej upchane jeden obok drugiego. Podobno głównie mieszkają tam ludzie przybywający na Havelock w celu zrobienia kursu nurkowego.
Przy plaży nr 3 są też Gold India, Pellicon, Holiday Inn Resort.

Nastepnego dnia Jurek zapisal sie na kurs nurkowania. Okazalo sie, ze nie jest to wcale takie tanie, jak nam sie wydawalo (za kurs SSI 4-dniowy 15500 rupii, z czego jeden "dzien" to ogladanie filmu instruktazowego. Można też robić kurs Padi, ale to sporo drożej wychodziło). No ale sie Jureczek zapisal (w Dive India przy Island Vinnie's) i potem Wam moze napisze, jak bylo. Jego instruktor Vikas probowal mnie tez namowic, ale jak jak sie nawet snurkowac boje, to nurkowanie byloby juz przesada...

Na Havelocku jest jedna droga asfaltowa, ktora biegnie z plazy nr 7 przez wioske i dalej przy plazach nr 5 i 3 i dalej w nieznane. Nie wiem, czy wiecie, ale plaza nr 7 jest dosc znana... Albowiem przez azjatyckie wydanie Time'a zostala uznana za najpiekniejsza plaze Azji pd-zach. I trzeba jej to przyznac - jest piekna...










a kraby to robia tam takie rzeczy...








a przy plazy las rosnie o taki...



W kazdym razie z naszej plazy nr 3 (ktora ma troche glonow) do plazy nr 7 jest ok. 13 km. Wypozyczylismy wiec skuter, zeby czuc sie bardziej niezaleznie i moc sie bez problemow poruszac po wyspie. No i zeby fun byl... No i byl.... Jureczek szybko obczail skuter i na komende "Trzymaj sie, mala...." ruszalismy na podboj wyspy....








no coz...moze nie kazdemu ladnie w kasku...

No i bylo pieknie.... przez pierwsze dwa dni....

A potem juz mniej.... Ale to moja subiektywna opinia, bo ja sie potem straszliwie wynudzilam, jak Jurek chodzil na nurkowanie. Nie bylo go od rana do 13:00 i ja troche nie moglam znalezc dla siebie miejsca. No bo ile mozna czytac... A poza tym oboje przytrulismy sie troche. Ja podejrzewam, ze to woda biezaca byla jakas zatruta, bo nawet smierdziala. Potem juz nawet myslismy zeby mineralna... No i jednego wieczoru (chyba od tego zatrucia) Jurek mial temperature wysoka 39,6 stopni.... Ale odratowalam go... :)

A raz pojechalismy na 7-mke na zachod slonca i byl ten zachod po prostu niewiarygodny....









I chyba wszyscy turysci sie zjezdzaja na zachody slonca na 7-mke. W kazdym razie pojechalismy tam motoriksza, bo juz nie mielismy skuterka. No i w powrotnej drodze przejechalismy weza. Tym razem to byl naprawde duzy waz. I mimo ze wezy nie lubie, to jakos go szkoda bylo.

A z dzikich zwierzat to widzialam jeszcze taka duza muszle, ktora uciekala, jak do niej podchodzilam. I ta muszla miala fioletowe nogi...

Jakos tak smiesznie sie zlozylo, ze wsrod turystow na Havelocku, byli wlasciwie sami ludzie z Izraela. Nie wiem, czy oni akurat maja wakacje czy co, ale chyba 90% turystow to byli Zydzi.

No i tak to bylo na Andamanach... Wybyczylismy sie za wszystkie czasy... Ja szczegolnie.... Az sie znowu chce cos porobic...

A to jeszcze ja, tzn Jurek. Zostalem dopuszczony do glosu coby opisac wrazenia nurkowe :-) To opisze troche. No tak, przede wszystkim to strasznie latwe jest poza tym, ze nie potrafie zuzywac malo powietrza (jestem "heavy breather student") i przez 3 nurki konczylo mi sie powietrze po 30 minutach, potem troche lepiej tak do 45 minut, ale to ciagle krotko, no mniejsza z tym. Same nurkowanie to rewelacyjna sprawa (wiem, ze szwagier ma zupelnie inne zdanie :-) ), zupelnie czlowiek sie nierealnie czuje, po 1 chyba przez to ze sie porusza w 3 wymiarach, po 2 przez otoczenie... 5 razy nurkowalem przy roznych rafach koralowych... bylo tak dziwacznie (dla mnie), ze nawet trudno to zapamietac w glowie, tzn obrazy z tego nurkowania :-). Jakies takie standardy widzialem pewnie rafowe, ale robily wrazenie, np takie glupie krewetki, ktore jak sie wystawilo reke to obsiadaly i czyscily, a sa one takie malutkie i przezroczyste zupelnie, albo inny standard bajkowy czyli nemo i jego domek z odleglosci kilku cm (nie boja sie za bardzo). Widzialem jakiegos zwierzaka (ryba chyba- sea cucumber) ktory w dotyku i z wyglady byl troche jak gabka i zywil sie piachem (jak u Woodego Allena) i kupe tez robil z piachu (dziwne nie?). I osmiornice widzialem i jakas morene i takie male cos z rodziny konikow morskich (ale wygladalo jak roslinka) co sie utzrymywalo zawsze kilka cm od dloni jak sie podsawialo pod to cos.... takjakby lewitowalo nad..... dziwaczne.... i sporo kolorowych ryb.. czasem cale lawice nad soba.... i duzo korali roznych... i wrak statku... fajnie jak sie wlozylo glowe w okienko statku a tam w srodku pelno ryb oswietlonych przez swiatlo tylko z tych okienek wpadajace.... robi wrazenie...

Strasznie sie ciesze ze sie zdecydowalem w kazdym razie, chcoaiz drugiego dnia bylo dosc ciezko, przy 2 nurkowaniu (2 dziennie mialem) mialem temperature, jak sie potem okazalo prawie 40 stopni :-) i trzeslo mnie z zimna... No ale nastepnego dnia juz bylo ok (no prawie bo nic nie moglem jesc przez 2 dni i troche slaby bylem :-) )

I generalnie teoretycznie dostane papier ze niby sam do 18 metrow moge nurkowac, ale ani to sensowne by bylo (samemu) ani bezpieczne pewnie z moim obyciem nurkowym :-), chociaz tak generalnie to chyba bezpieczny sport (przynajmniej w takich przejrzystych i cieplych wodach).

Taki napotkany Polak mowil, (ktory chyba juz sporo nurkowal), ze wg niego bez sensu tu robic kurs, ze lepiej w polsce, bo lepiej... bo sie wiecej nauczy, a na rafie to rownie dobrze mozna posnurkowac z rurka i maska, ale mi sie wydaje ze to jednak zupelnie inna frajda, zupelnie (przez jakis czas) nie byc uzaleznionym od powietrza z zewnatrz i tak swobodnie sie szwedac pod woda... polecam generalnie.... :-) , mimo ze tania przyjemnosc to rzeczywiscie nie byla... glupia zlotowka nie miala kiedy sie oslabiac :-). I jak mowil moj instruktor wlasciwie kazdy moze sprobowac, twierdzi, ze mial uczennice, ktora bala sie wlozyc twarz pod prysznic a teraz nurkuje... no ale Anulki nie przekonal :-)

Pozdrawiam i przesylam buziaki... i do uslyszenia pewnie z Kambodzy.... jutro raczej nie bedziemy mieli czasu coby sie z Bangkoku odezwac... Trzymajcie sie cieplo mimo przymrozkow :-)

Piatego dnia mielismy wykupione bilety na powrotny rejs do Port Blair. Ja szlam na statek jak na skazanie. Ale na szczescie okazalo sie, ze ocean jest tym razem bardziej przychylny i juz tak nie bujalo. Tym razem tylko karaluchy i straszny gorac dawaly sie we znaki....

W Port Blair znalezlismy nocleg w jakims beznamietnym hotelu o szumnie brzmiacej nazwie Light House Residence. Nazwy najczesciej nie maja w Indiach zadnego zwiazku z rzeczywistoscia. Niestety hotele polecane w przewodniku, ktore odwiedzilismy szukajac noclegu, byly zajete. Udalo nam sie za to zjesc kolacje w chyba najpopularniejszej restauracji w miescie - Annapurna View Restaurant. I mimo ze byl tam niesamowity rozgardiasz, bo knajpka pelna byla ludzi, jedzenie bylo przepyszne... I mieli dania z Indii poludniowych, ktorych nie mielismy okazji sprobowac.

Dominika, moze wiesz, jak sie nazywa takie pieczywo, co wyglada jak duzy napompowany balon o srednicy ok. 20cm? Chetnie bym kiedys tego sprobowala, ale nie mam pojecia, jak sie nazywa....

Nastepnego dnia zlapalismy riksze na lotnisko. A tam sprawdzala nam bilety pani Susheella Bara :) Pozdrowienia dla Kasi... :) Rachu ciachu i bylismy z powrotem w Kalkucie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz