INDIE - HIMACHAL PRADESH


Seria podróże małe i duże doczekała się chyba kontynuacji...
Teraz podróż nieduża będzie. 3 tygodnie w Indiach w maju 2010r.
Głównie Himachal Pradesh.
Okazało się, że tam ciepło jest. To znaczy wyjątkowo ciepło. Prognoza pogody mówi tak: "Pogodnie. +45° C". No mieliśmy spędzić 1 dzień w Delhi i potem 2 dni w Rishikeshu i 1 dzień jeszcze w Chandigarh i nawet udało nam się kupić bilet na wąskotorówkę z Kalki do Shimli, co łatwe nie było, oj nie... No i nici. Nie damy rady:). Uciekamy z Delhi z małym przystopkiem w Chandigarh do Shimli od razu. To jest takie Zakopane, podobno bardziej brytyjskie niż indyjskie. No ale tam jest chłodno (prognoza mówi: "Pogodnie. +35° C"). No dobra, uciekniemy jeszcze dalej. Jak tylko załatwimy sobie pozwolenia na pobyt w Spiti i Lahaul (prognoza mówi: "Pogodnie. -4° C") :D.
Tam trochę pospacerujemy. Trochę po podjeżdżamy, pooglądamy gompy i przede wszystkim wzgórza :). Plan jest taki, żeby za często nie włazić na >4000 metrów, no ale do końca to się nie uda (Anula mówi, że 5000 na Thorung La to dość dla niej na jakiś czas...).
Mieliśmy jechać do Leh. Ale zmieniliśmy chyba plan. Tzn. i tak pewnie jeszcze nie będą przełęcze przejezdne. A poza tym skłaniamy się bardziej do odwiedzenia Mcleod Ganj oraz Srinagar (i tam się zrelaksować, razem z armią indyjską - prognoza mówi "Pogodnie. +25°". )
Mamy zarezerwowanych kupę biletów kolejowych. Które się nie przydadzą. Mamy też bilet lotniczy, który się nie przyda (ale o tyle dobrze tam jest, że można rezygnować i niewielkie pieniądze się traci).
No trochę planowanie chaotyczne było. Tzn. elastyczne. Ale będzie ok.
Jeśli byście byli ciekawi gdzie to to o czym piszę to proszę:
mapka_indie1

A jak Ktoś chciałby jeszcze więcej szczegółów, tudzież przyjrzeć się bliżej, to proszę: Mapka

No dobra. Szybko wrócimy... Ale wpisy jakieś postaramy się zostawiać. Bo jednak zagląda się czasem do takiego bloga coby pamięć odświeżyć i przeżycia :).

Aha. Wylatujemy w piątek rano 21.05.2010 :). W Delhi lądujemy po północy. A wracamy 11 czerwca. Jakoś wieczorem.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Delhi...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
21/05/2010

W koncu udalo nam sie znalezc czas na internet...
Do Delhi dotarlismy z godzinnym opoznieniem z powodu jakichs problemow technicznych...

Od razu uderzyla nas fala goraca - mimo ze byla godzina 3 rano.
Przyjechal po nas kolezka, ktory nastepnego dnia mial nas zawiezc do Chandigharu (z agencji tyryst. Kalka Travels).
Pozdwiozl nas na Main Bazar, gdzie mielismy zarezerwowany hoteli Raj's Cosy Inn (ok. 500Rs za dwojke). Gdy tylko wjechalismy do dzielnicy Paharganj, Bogusi i Bodziowi opadly szczeki. Mimo ze my tu juz wczesniej bylismy, kolejny raz doznalismy szoku - totalna rozpierducha, walesajace sie wszedzie wychudzone krowy, psy, ludzie spiacy na ziemi, gory smieci dookola i ten niesamowity zaduch. Powietrze w Indiach jest specyficzne, ma bardzo rozpoznawalny trudny do opisania zapach.


Aromatyczny Main Bazar



Rozlokowalismy sie w Raj's Cozy Inn na Main Bazar (nie jest on bezposrednio przy Main Bazar - trzeba skrecic w boczna uliczke przy znaku kierujacym do hotelu Boss, potem prosto do konca i przy hotelu Namascar - znanego nam z poprzedniego pobytu w Delhi z niezwykle paskudnych pokoi - skrecic w prawo i potem prawie do konca uliczka, najlepiej pytac o Namascar, bo wiecej osob wie, gdzie on jest). Naprawde duzo czasu pochlonelo mi znalezienie w internecie przyzwoitego noclegu w stolicy.



Hotelik okazal sie calkiem przyjemny jak na standard dzielnicy, tzn. nie bylo karaluchow ani szczurow ani grzyba na scianach (naprawde ani jednego) i nawet mielismy okno w pokoju... Pokojow z ACC niestety nie bylo, tylko wiatraki. Pokoje o wyzszym standardzie kosztuja 495Rs.
Upal byl tak makabryczny, ze az wszystko sie kleilo. Spac najlepiej na golasa i w dodatku "na rozgwiazde" - tak aby zadnymi czesciami ciala nie dotykac innych czesci ciala, bo inaczej po chwili splywa sie potem. Spalismy tylko 2-3 godziny, wlasciwie byl to sen przerywany przebudzeniami, kiedy mialam wrazenie, ze za chwile sie udusze.

22/05/2010

Rano poszlismy sobie na krotki spacer po Paharganj, ale okolo 9:00 upal byl juz tak trudny do zniesienia, ze sie poddalismy. W dodatku wszedobylski pyl i roznorakie zapachy i anty-zapachy sprawily, ze chcielismy sie stamtad jak naszybciej wyniesc.



Zamiatanie ulic

Spotkalismy sie z naszym kierowca, z ktorym poszlismy do biura Kalka Travels, tam zalatwilismy formalnosci i pojechalismy do Chandigarh.
Z tym samochodem to wlasciwie bylo tak, ze znowu wyszlo nie do konca tak jak chcielismy, bo przeciez podrozowanie samochodem z wlasnym kierowca to jednak swego rodzaju obraza...:) Niestety nie bylo juz miejsc w pociagu do Chandigarh, a nie chcielismy zostawac w Delhi ani dnia dluzej. Tak wiec z Wawy jeszcze wynajelismy samochod, mial byl Ambassador, ale okazalo sie, ze to Tata Indigo. W sumie wg mnie to na lepsze nam wyszlo, bo Indigo bezpieczniejsze, ale chlopaki czyly sie zawiedzeni. Kierowca tlumaczyl sie, ze Ambassador nie wjedzie do Shimli, gdzie pozniej chcielismy sie udac (co jest oczywiscie sciema). Za samochod do Shimli (4 osoby) z klima zaplacilismy 7500Rs +napiwek. Kierowca okazal sie bardzo sympatyczny i cierpliwy i bylismy naprawde pelni szacunku dla jego umiejetnosci. I co wazne nie probowal sam szukac nam hoteli ani zabierac nas do sklepow, gdzie mialby prowizje za przywiezienie turystow. Do Chandigarh jechalismy ok. 5 godzin (ok. 200km) z przerwa na obiad. Kolo poludnia upal byl wrecz namacalny, powietrze geste od goraca... Za oknem samochodu ogladalismy ludzi, ktorzy w takim upale dralowali na rowerach wiozac jakies przeogromne (jak na rower) ladunki. Droga byla na szczescie w bardzo dobrym stanie, prawie caly czas dwupasmowka w obie strony.

Do Chandigarh dojechalismy okolo 16:00 i tu spotkala nas niemila niespodzianka.....

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Chandigarh...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

22/05/2010

W Chandigarh mielismy niby miec zarezerwowane pokoje w jakims hotelu, ale okazalo sie, ze koles z agencji turystycznej, z ktorym Jurek kontaktowal sie z Polski, jednak nie zrobil rezerwacji... Przeszlismy wszystkie hotele na ulicy, na ktorej byl tez ten nasz nieszczesny niezarezerwowany hotel, ale niestety nie bylo zadnych miejsc. Okazalo sie, ze w Chandigarh odbywal sie wlasnie jakis egzamin na lekarza i wszystkie miejsca w hotelach byly zajete.
Pojechalismy wiec do sektora 22, gdzie jest zlokalizowana wiekszosc hoteli i w ponad 40-stopniowym upale chodzilismy od jednego do drugiego, jednak bez skutku. Poszlismy wiec do informacji turystycznej na Dworcu autobusowym. Siedzialo tam 4 kolesi (w tym najprawdopodobniej 1 pracownik tego biura tylko, a reszta to "doradcy"). Koles najpierw kazal nam isc do Transit Lodge na samym dworcu, gdzie oczywiscie miejsc nie bylo. A potem do jakiegos innego, ktory mial byc jakos blisko. I rzeczywiscie byl blisko, ale poza tym, ze bylo to schronisko dla ubogich PCK (PCK Shelter), to nie mieli wolnych pokoi:)
Wrocilismy wiec do Informacji Turystycznej, gdzie kolesie znow probowali sie nas pozbyc w podobny sposob wysylajac nas do kolejnego hotelu, gdzies niedaleko. Ale tym razem nie dalismy sie tak zrobic i uparcie trwalismy przy tym, aby jednak sami nam cos znalezli. Kolezka zadzwonil pod dwa numery telefonu, ktore dostal od nas do hoteli z przewodnika, ale nigdzie nie bylo miejsc. I gdy juz stanela mi przed oczami grozba spedzenia nocy gdzies w parku lub pod mostem, kolesie mowia, zebysmy poszli do pomieszczenia obok do dyrektora. No wiec Jurek poszedl do Dyrektora..
Pan Dyrektor okazal sie sympatycznym czlowiekiem, ktory z rozbrajajaca szczeroscia stwierdzil: "Don't worry. You are in great office and I'm a great officer." Siedzielismy tam ponad godzine. W tym czasie dyrektor dzwonil do kolejnych hoteli, probujac wykorzystac swoje znajomosci, aby znalexc nam nocleg, ale nigdzie nie bylo miejsc.
Mimo to ciagle nas zapewnial, ze znajdzie nam wspanialy hotel :).
No i jakos sie udalo. Zalatwil nam hotel "Super Palace" w 35tym sektorze za 3000 rupii (za czworke). Nazwa troszke na wyrost :), ale cieszylismy sie z niego bardzo.



Po prysznicu poszlismy do "Wild West Pub" na miejscowe piwo - Kingfisher (dobre) - sprzedawane w butelkach 0,65l.



23/05/2010

Rano kierowca zabral ns do Rock Garden (wstep cale 10 rupii (0,7 PLN) - osoby powyzej 100 roku zycia gratis).
Jest to taki park, zalozony przez inzyniera drogowego Ned'a Chanda, z kamiennymi rzezbami, ktore sa oblozone potluczonymi fragmentami ceramiki lazienkowej :) lub innymi dziwnymi zepsutymi przedmiotami.
Strasznie duzo postaci tam bylo, przypominajacych troche ludziki Emila (takiego naszego znajomego kolezke) i utrzymanych w podobnej konwencji stworow najrozmaitszych. Fajne w kazdym razie i mimo przeogromnej ilosci tych stworow byly one bardzo jednorodne i wszystko do siebie pieknie pasowalo. Naprawde polecamy.

Niektore rzezby mialy tez inne funkcje, oprocz wizualnej. Tu np. ptak - latarnia...





























O takie dziwne :)

Duzym powodzeniem w parku cieszyl sie Bodzio, z ktorym chetnie robiono sobie zdjecia. W Indiach im kto ma pokazniejsza posture (czyt. obwod w pasie), tym wiekszym cieszy sie szacunkiem, bo to oznacza, ze mu sie powodzi.





Duzi nie maja latwo...



Potem chcielismy zobaczyc High Court Le Corbusiera, ktory byl nieopodal, ale njpierw nie moglusmy go znalezc, a potem, gdy kierowca podwiozl nas blizej, okazalo sie, ze nie da sie ani wejsc do srodka, ani zobczyc go od przodu. Wszedzie wokol byla jakas rozpierducha (blaszaki, namioty wojskowe, zolnierze robiacy pranie, wszystko ogrodzone i otoczone jakas budowa).
Chandigarh jako taki nie zrobil na nas jakiegos specjlnego wrazenia. Ania mowi, ze przytloczyl nas swoja nieludzka, monumentalna skala :)
Odleglosci pomiedzy poszczegolnymi budynkami trudno pokonac na piechote, bo wszystko jest rozproszone i otoczone jakimis zaroslami.





Umeczeni upalem i spoceni wrocilismy do auta i skierowalismy sie w kierunku Shimli.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Shimla...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

23/05/2010

wczoraj nie udalo sie wiecej napisac, bo zabrali prad. Zdarza sie...
Sory, jak pogubie litery, ale klawiatura, na ktorej pisze ma chyba ze 20 lat i wiekszosc liter sie starla.

Do Shimli jechalismy 4,5 godziny, mimo ze to tylko 110km. Ale za Chandigarh zrobilo sie nieco pagorkowato i nie mozna bylo sunac tak szybko jak wczesniej. Poza tym droga zrobila sie kreta.
Niektorym z was juz opowiadalismy, w jaki sposob jezdzi sie w Indiach :)
Otoz kierowcy wlasciwie nie uzywaja lusterek do patrzenia, czy cos za nimi jedzie, najczesciej lusterka sa po prostu zlozone lub oderwane (zeby nie przeszkadzaly). Do komunikacji z innymi kierowcami sluza klaksony, trabia przy kazdym manewrze i na wszystko co sie rusza... Na ciezarowkach i autobusach jest nawet napisane z tylu: Blow Horn! Ilosc pasow na jezdni nie jest ograniczona tym co jest na tej jezdni rzeczywsicie narysowane, lecz tym, ile pojazdow sie tam akurat zmiesci. Na szczescie nie jezdzi sie tu szybko.
No wiec jechalismy sobie do tej Shimli, nasz kierowca wyprzedzal sobie na trzeciego, czesto tuz przed zakretem niew idziac zupelnie czy cos nie jedzie z naprzeciwka, ale jakos czulam sie bezpiecznie. Boguska tylko popiskiwala z cicha ze strachu...Jeszcze nie wiedzial, co ja dalej czeka :)


Jedzonko przydrozne... Dobre.

Kierowca wylaczyl nam klime w samochodzie, bo chyba nie mozna jej bylo uzywac przy niskich obrotach silnika, wiec grzalismy sie strasznie na tych kretych drogach. Gdy dojechalismy do Shimli, zostawilismy kierowce z naszymi plecakami na jakims parkingu i zaczelismy sie wspinac do centrum w poszukiwaniu noclegu. Shimla pelni role takiego letniego kurortu, gdy temperatury w Delhi zaczynaja byc nieznosne, co bogatsi wyruszaja do Shimli odpoczac od upalow. Jest to tez takie ichnie miasto zakochanych, choc widzialam tylko jedna hinduska pare trzymajaca sie za rece.
Jesli ktos tu w ogole okazuje sobie czulosc w miejscach publicznych to sa to tylko mezczyzni i nie ma w tym zadnych podtekstow, po prostu jest to sposob na okazanie sobie przyjazni. Dlatego tez klepia sie czule po plecach, trzymaja za rece, czy obejmuja ramieniem. Stosunek mezczyzn do kobiet jest raczej chlodny lub obojetny.

A wracajac do Shimli, zwanej "Krolowa Siedmiu Wzgorz", to jest to miasto rozlozone na stokach kilku wzgorz, dlatego tez roznice miedzy centrum (czyli ulica The Mall) a np. stacja kolejowa sa znaczne i podczas takiego spaceru w gore mozna sie niezle zmachac. Jest to miasto specyficzne rowniez z tego powodu, ze wszystko, co wydaje sie sciagac tam turystow, powstalo dzieki Brytyjczykom, czyli m.in. XIX-wieczna zabudowa (nam kojarzaca sie np. ze Statford) czy linia kolejowa waskotorowa z Kalki (na ktora nie udalo nam sie kupic biletow, taka jest popularna).
Co nas szczerze ujelo w Shiml to to, ze w calym miescie jest zakaz palenia papierosow w miejscach publicznych.
Noclegu szukalismy ponad godzine, ale udalo sie. Zamieszkalismy w YMCA (Young Men's Christian Association), bardzo przyjemnym hoteliku, na poddaszu za 500Rs ze sniadaniem. Bodzio tylko marudzil, ze bez lazienki...Ale to maruda...




Widok z okna.



Musielismy niestety zejsc na sam dol po nasze plecaki. Zaplacilismy kierowcy 4000Rs+500Rs napiwku (w sumie za te podroz samochodem wyszlo 8000Rs). W drodze powrotnej na gore wspomogla nas winda - kupuje sie bilety za 7Rs/os. i mozna sobie troszke podjechac w gore, po odczekaniu w kolejce. Chetnych do zjazdu w dol jest tyle samo co w gore, dziwne....
W Shimli jest jakis ogolny problem z dostawami wody, dlatego woda czasem jest, ale raczej jej nie ma. Jak tylko sie pojawia, trzeba to wykorzystywac i brac prysznic, bo taka okazja moze sie szybko nie powtorzyc.
Wieczorkiem przeszlismy sie uliczkami Lower Bazar (ciasno, glosno i super klimat), gdzie rozlokowane sa przerozne sklepiki i zakupilismy najbardziej soczysty owoc - mango (w Polsce smakuja jak ziemniaki i wg mnie sa niejadalne, a tu moglabym je jesc w kilogramach, chyba nawet tak robimy:) )




wizyta w aptece


hinduskie slodkosci






Ludzie zaczepiali, zeby im zrobic zdjecia.. :)




zakupy


Bodzio zakupil sobie na ryneczku zegarek G-Shocka za cale 300Rs, ale narazie jakos zle chodzi, troche za szybko (potem jakos sie naprawil).


Prawie jak Zakopane...

24/05/2010


w hotelowej jadalni

Nastepnego dnia rano ruszylismy do agencji turystycznej przy hotelu Dreamland, gdzie kolezka tam pracujacy poinformowal nas, ze przelecz Kunzum La, przez ktora planowalismy przejechac, moze jeszcze byc zamknieta ze wzgledu na duze ilosci sniegu. W ogole to mielismy taki plan, zeby zrobic sobie takie kolko po Himacal Prades (Shimla-Sarahan-Recong Peo-Nako-Tabo-Kaza-przelecz Kunzum La (na wys. ponad 4500m)-Manali). Tak wiec zamkniecie ewentualne przeleczy krzyzowaloby nam plany o tyle, ze z Kazy musielibysmy dwa dni wracac do Shimli jakims jeepemi dopiero stamtad do Manali(czyli stracilibysmy dwa dni na sama jazde - malo ponetna perspektywa). Wiec ten kolezka namawial nas na wynajecie samochodu w jego agencji na te cale 10 dni, kiedy mielismy byc w gorach i ze kierowca by nas wozil od wioski do wioski i mialoby nas to kosztowac 22tys. Rs/10dni. Ja sie od razu spielam, bo nie przyjechalam w Himalaje, zeby jezdzic po nich jeepem. Bogusia z Bodziem byly raczej na tak, Jurek sie wahal. Na szczescie udalo mi sie ich wszystkich przekonac.
Poszlismy wiec na wlasna reke zalatwiac sobie pozwolenia na treking.
Otoz obcokrajowcy potrzebuja specjalnego permitu na wjazdo do regionow Kinnaur i Spiti. Zalatwienie tego zajelo nam okolo 3 godzin. Najpierw probowalismy znalezc budynek Collectorate, gdzie znajduje sie District Magistrate, ale nie bylo to takie proste. Dgy pytalismy kogokolwiek o droge, wskazywal nam jakis kierunek, ale nikt nie potrafil dokladnie nam wytlumaczyc, gdzie to jest. Wiec szlismy w pokazywanym kierunku. Gdy wskazowki zaczynaly sie wykluczac, zaczelam tracic cierpliwosc. W sumie pytalismy o droge 6 osob (w tym pracownika informacji turystycznej) i w koncu sie udalo...znalezc budynek...
Potem szukalismy wlasciwego skrzydla bydynku, potem wlasciwego pokoju. Udalo sie....
Przemily mlody pan pracujacy w biurze poinformowal nas jednak, ze aby moc w ogole myslec o wyrobieniu sobie permitu, trzeba najpierw isc do jakiejkolwiek i agencji turystycznej i tam taki pan agent powinien nam wypelnic jakis formularz i postawic swoja pieczatke, ze bierze za nas odpowiedzialnosc. No wiec poszlismy do agencji, stamtad pan wrocil do tego urzedu, gdzie wlasnie bylismy, po te formularze. No i w koncu je wypelnilismy, koles nam podstemplowal, zainkasowal po 200Rs/os. i poszlismy z jakims innym panem z agencji z powrotem do tego urzedu. Tam z kolei okazalo sie, ze potrzebne sa jeszcze ksera naszych paszportow i wiz, wiec Jurek polecial do jakiegos innego skrzydla tego urzedu je zrobic. W urzedzie brali nas po kolei do tego milego pana, ktory w tym czasie cos tam pisal i przepisywal, potem robili nam zdjecia (uwaga:cyfrowe!), na ktorych jak sie pozniej okazalo ciezko nam bylo sie w ogole rozpoznac. W urzedzie musielismy zaplacic kolejne 200Rs/os. i juz wszystko bylo zalatwione. Permity mielismy odebrac tego samego dnia po poludniu w agencji. Uff...


czekanie w agencji turystycznej


budynek urzedu


...i jego wlasciwe skrzydlo. Na tarasie mozna sie zrelaksowac....


Urzad. Swoja droga zawod Bogusi robil wrazenie... Ministerstwo...


Po przygodach w urzedzie skierowalismy sie w kierunku stacji kolejki waskotorowej, gdzie wg przewodnika miala byc informacja turystyczna, w ktorej mial pracowac jakis koles, ktory obczaja mozliwosci trekingow w okolicy (oczywiscie to bzdura, jak sie pozniej okazalo). I po drodze jakims dziwnym przypadkiem wpadlismy w nowowylany asfalt.... Poczatkowo nawet nie zauwazylam, ze cos jest nie tak. Dopiero po jakims czasie stwierdzilam, ze cos za bardzo kleje sie do podloza. I juz bylo za pozno, zeby z tego uciec, musielismy przejsc do konca tym asfaltem. Oczywiscie nie bylo to wzaden sposob oznaczone ani zagrodzone, ale kto by tu tego oczekiwal. Lokalsi wpadali w ten swiezy asfalt z rownym zdziwieniem na twarzach co my.
Na butach zrobila nam sie druga podeszwa-asfaltowa. Ilosc slow nieprzyzwoitych z ust Bodzia byla oszalamiajaca -mial w koncu chlopak calkiem nowe sandalki za dwie stowy..Szybbko wytarlismy co sie dalo, a dalo sie malo, a Bodzio siedzial i wydlubywal asfalt patyczkiem:)
Do stop nam tez sie troche przykleilo, bedziemy te pamiatke z Shimli nosic jeszcze przez pare dni.

Do dworca doszlismy po torach kolejowych, wydaje mi sie, ze to jedyna wlasciwa droga, jesli sie nie chce isc droga pelna roztrabionych samochodow i do tego bylismy pewni, ze na pewno trafimy...
Miejscowi znowu robili sobie z nami zdjecia.



W koncu dotarlismy do dworca. Ze starych lokomotyw, ktore wg przewodnika mozna tam podziwiac, byla jedna, srednio malownicza. W informacji turystycznej kupilismy mape Himacal Prades, niczego sie jednak nie dowiadujac o trekach.






Kolejka z zewnatrz


Kolejka od wewnatrz




Boisko przyszkolne po drodze. Bylo ponad 30 stopni... Zwroccie uwage na stroje do wuefu.

Potem skierowalismy sie w gore do Viceregal Lodge, niby jednej z wiekszych atrakcji Shimli. To taka wielka rezydencja w stylu szkockiego zamku. W hinduskim otoczeniu budzi jednak jedynie zdziwienie i lekki zgrzyt estetyczny. Wnetrza okazaly sie jeszcze mniej ciekawe niz zewnetrze.


Viceregal Lodge









Wrocilismy do centrum, Bogusia i Bodzio polecieli do naszego hotelu zapalic, bo byl tam taki odkryty taras, na ktorym mozna bylo jarac, a my zeszlismy w dol na lokalny dworzec autobusowy, ale gdyby nie staly tam autobusy raczej nie domyslilabym sie, ze to dworzec. Budynek dworca, jesli mozna go nazwac budynkiem to taki sklecony z byle czego twor przykryty blacha. Przed malenkim okienkiem, gdzie sprzedwanae byly bilety, cisnelo sie kilku kolesi. Kazdy probowal wcisnac do okienka swoja reke, w w ktorej byla kasa za bilet.
Jurek stanal za nimi w tej niby kolejce, a ja chronilam go z boku calym cialem, zeby nikt sie przed nas nie wepchnal. To byla dopiero walka :) Hindusi wpychali sie z calej sily i z roznych stron, ale walczylismy dzielnie. Gdy w koncu udalo sie Jurkowi dopchac do okienka i zgial sie wpol, zeby miec glowe na jego wysokosci, okazalo sie, ze nie mona kupowac biletow dzien wczesniej. Zdarza sie...


dworzec autobusowy (lokalny)




dworcowa poczekalnia

Wrocilismy do centrum i poszlismy na obiad do Sagar Ratna, restauracji serwujacej kuchnie Indii Poludniowych i Pln. oraz chinska. Reklamowana jest jako Vegetarian's Paradise. Jedzenie bylo przepyszne, dosc drogie, ale warte swojej ceny. Restauracja dostala nawet jakies nagrody The Times'a. Uraczylismy sie Palak Paneer Dosa i przepyszna Navrathan Korma. Do tego soki ze swiezych owocow i mango shake. Mniam!


zestaw sosow


thali

A potem to juz tylko na neta poszlismy, bo wieczor sie zrobil. I tak sobie siedzialam i pisalam i pisalam Wam ten wpis na naszym blogu. I jak chcialam zapisac, to sie okazalo, ze nie ma netu i stracilam to co napisalam. Zdarza sie...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Sarahan...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

25/05/2010

Nastepnym naszym celem byl Sarahan, niewielka wioska niedaleko Recong Peo, znana z pieknego klasztoru.
Nie bylo latwo sie tam dostac, tzn. niby latwo, ale trudno, bo strasznie meczaca podroz byla....
Rano poszlismy w Shimli na ten dworzec autobusowy i znowu stanelismy w tej niby kolejce do okienka. Tym razem byla nas czworka i mielismy wielkie plecaki, ktorymi odgradzalismy sie od napierajacych miejscowych. Jureczek znow walczyl dzielnie probujac wsadzic reke badz glowe do okienka. Wygladalo to dosc komicznie - on taki wysoki z wielkim plecakiem, a wokol grupa napierajacych drobnych Hindusow. Niestety nasz trud znow na nic sie zdal, bo okazalo sie, ze bilety na autobus odjezdzajacy o 9:45 mozna kupic od 9:30, nie wczesniej.


Walka o bilety :)



No i gdy w koncu nadeszla ta upragniona godzina, przy okienku nie bylo nikogo:) zdarza sie....

Wpakowalismy sie do autobusu - to byl taki lokalny wrak marki Tata z dwoma siedzeniami po lewej stronie i trzema po prawej. Gdy sie kupuje bilety na dworcu, dostaje sie miejsca numerowane, dlatego tak sie pchaja do tego okienka. Jurek wskoczyl na dach poprzypinac nasze plecaki (Bogusia na szczescie ma takie linki rowerowe porzadne, dzieki nim mamy pewnosc, ze plecaki dojada razem z nami). Wyruszylismy punktualnie. W autobusie miejsca sa opisane: Ladies, Senior, Citizen, Freedeom Fighter, ale oczywiscie nikt tego nie przestrzega i siada sie tam, gdzie jest miejsce. Na 3-osobowej lawce autobusowej miesci sie do 4 Hindusow albo Bodzio+1 Hindus :)





Pierwsze dwie godziny jazdy byly super - dwupasmowka (edit Jurek: Ania mowiac o dwupasmowce ma na mysli po jednym pasie w kazda strone :) ) , asfalt, idealna pogoda, przepasc z jednej strony, czego chcec wiecej?


Bogusia popiskiwala z cicha ze strachu, gdy sie nadmiernie do przepasci zblizalismy. I tak nam godziny mijaly. Niestety z czasem zaczelismy zjezdzac coraz nizej i robilo sie coraz bardziej goraco. W Narkanda (2708m) mielismy 20-minutowy przystanek. Zaczelismy jechac w kierunku Rampuru (924m) i zrobilo sie naprawde goraco. Od miejscowosci Sainj droga biegnie wzdluz rzeki Satluj - co chwila sa jakies roboty drogowe, czesto brakuje asfaltu. Wokol dosc niewysokie gory spalone sloncem i niesamowity klujacy w oczy syf dookola... Pobocza zawalone smieciami. Pasazerowie autobusu wszystkie niepotrzebne rzeczy wyrzucaja beztrosko przez okno. Tylko bialasy grzecznie chowaja swoje smieci po kieszeniach i do toreb.
Gdy w niesamowitym skwarze dotarlismy w koncu do Rampuru, okazalo sie, ze nasz "direct bus to Sarahan" wcale nie jest direct i kazali nam wysiadac. Do odjazdu autobusu do Sarahanu mielismy ok. 1,5 godziny.




Rampur



Upal byl nieznosny. Bogusi udalo sie na dworcu autobusowym znalezc damska toalete, nie bylo to latwe, bo jedna zamienili na przechowalnie bagazu. Dostalysmy klucze i ... w jednej kabinie niestety tuz za drzwiami na ichniej misce klozetowej czaila sie na nas okazala kupa (ja nie wiem jak mozna tak nie trafic, ale pewnie zdarza sie...). Druga kabina byla wypas. Miski ustepowe byly oczywiscie Indian style, czyli takie w podlodze, na ktorych sie staje stopami, a po uzyciu zalewa wiaderkiem.
Zastanawialysmy sie, jak to jest, ze te toalety tu mimo ze wygladaja czasem potwornie, bardzo rzadko capia, gdy tymczasem w Polsce do toalety publicznej mozna z daleka trafic po zapachu...


toaleta :)

Gdy my poznawalysmy uroki toalety, Jurek obczail jakis autobus prywatny do Sarahanu, rownie zdezelowany co poprzedni, tylko mniejszy. Zapakowalismy sie do niego, bo odjezdzal za 20 minut. Plecaki na dach i w droge. Przedtem jeszcze lokalny odpowiednik naszego Aviomarinu - Vomistop, bez ktorego nie dalabym rady przejechac kilometra. Poczatkowo bylo strasznie goraco, droga byla w miare prosta, pozniej z drogi zrobila sie 1-pasmowka (edit Jurka: czyli po prostu 1 pas, nie mylisc z 1 pasem w kazda strone, co nazywamy tutaj dwupasmowka), czesto bez asfaltu. W pewnym momencie autobus sie zepsul - chyba cos ze skrzynia biegow, ale szybko naprawili. Od Jeori droga zaczela sie ostro piac w gore. Z Jeori do Sarahanu jest 17 km. W autobusie byl taki tlok, ze nie daloby sie juz szpilki wetknac, czesc osob jechala na dachu. Za oknami od czasu do czasu zaczely sie pojawiac osniezone himalajskie szczyty. Droga byla waska i kreta, czasem autobus ledwie dawal rade podjezdzac pod gore, a dodatkowo pojawily sie problemy ze sprzeglem. Ale temperatura zrobila sie bardziej znosna. Ludzie powoli wysiadali, robilo sie coraz wiecej miejsca. Do Sarahanu dotarlismy kolo 18:00 - 180 km pokonalismy w 8 godzin, calkiem niezly czas:)





Sarahan to malutka wioska z klasztorem, ktory jest jej jedyna atrakcja. Niestety w klasztorze nie bylo juz pokoi. Ale znalezlismy nocleg tuz za klasztorem (za 400Rs/pokoj).


klasztor

Od 8:00 rano prawie nic nie jedlismy. Wiec sobie zaszalelismy i poszlismy do najdrozej restauracji w wiosce - w hotelu Srikhand (duze piwo 90Rs, dal makhani 50Rs, w sumie zaplacilismy 820Rs za 4 osoby)Tanio nie bylo, ale warto, bo jedzienie pyszne, a widok z okna - przepiekny.

Ja niestety dostalam udaru (nie ostatni raz) i trzeslam sie jak galareta. Aspiryna na noc na jakis czas postawila mnie na nogi.

26/05/2010

Rano Jurek wstal o 5:30 na poranne zdjecia, bo niby wtedy jest super swiatlo. Ja tam nie wiem, o tej porze wole jednak spac.


Sarahanka :)




w koncu widac gory...

Po sniadaniu zwiedzilismy swiatynie w klasztorze. Przed wejscie trzeba zdjac buty i zostawic w szafkach torby, aparaty i skorzane rzeczy. I koniecznie trzeba miec okrycie glowy. Bogusia dostala jakies klasztorne w kolorze zoltym.


z kotkiem...



Swiatynia jest bogato zdobiona w drewnie. Mozna sie wdrapac na najwyzsze pietro, gdzie jest niewielka kapliczka. Obok glownej swiatyni jest jeszcze starsza nieuzywana juz swiatynka.



Potem obeszlismy caly kompleks swiatynny dookola, polujac z aparatami na umykajace jaszczurki.














------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Kalpa...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

26/05/2010

Po spakowaniu plecakow poszlismy na slepo na autobus do Jeori, szczesliwie odjezdzal za pare minut. Tym razem jechalismy nowym autobusem, nawet firanki mial w oknach. Bylo milo i wygodnie, malo ludzi i lokalna muza z glosnikow.





Do Jeori dojechalismy w 45 minut. Poprzedniego dnia zajelo nam to 1,5 godziny.
Po godzinie czekania w Jeori pojawil sie autobus do Recong Peo. Jeden przepuscilismy, bo nie wiedzielismy, ze na to miasteczko lokalsi mowia Pio Pio.




na przystanku

Gdy tylko autobus ruszyl, pozalowalismy, ze do niego wsiedlismy...
Kierowca jechal jak wariat, scinal zakrety, hamowal w ostatniej chwili i co gorsza nie uzywal klaksonu wylaniajac sie zza zakretu. Ludzmi rzucalo to na prawo to na lewo, ale miejscowi jakos nic sobie z tego nie robili. Czasem wyskakiwalismy wszyscy z 10 cm ponad siedzenia, bo kierowca nie zwalnial na dziurach. Po 15 minutach takiej jazdy zatrzymalismy sie na lunch. Bogusia byla zielona na twarzy, ja do tej pory taka twarda, mialam smierc w oczach. Nawet Jurek (ktory trafil na siedzenie przy kierowcy - w pierwszym rzedzie, w strefie zgniotu) nie czul sie pewnie.
Po lunchu ruszylismy znowu w te szalona podroz. Udalo nam sie wyblagac miejscowych, zeby sie troche poprzesiadali, zebysmy mogli siedziec razem. Jak juz mielibysmy zginac, to lepiej razem. Bodzio za browara zgodzil sie przesiasc do Boguski, zeby sie mniej bala.

Na szczescie dosc szybko skonczyl sie asfalt i nasz Holowczyc troche zwolnil. Bogusia, zeby sie mniej bac, musi widziec droge przed soba, a ze siedziala prawie na koncu autobusu, to co pare sekund wystrzeliwala w gore ponad glowy innych pasazerow Wlasciwie caly czas unosila sie lekko na zgietych nogach, kurczowo trzymajac sie oparcia przed soba. Wygladala jak susel. Bedzie miala dziewczyna po tych jazdach stalowe uda...
Tylko pani siedzaca obok niej co chwile zerkala na nia z twarza wyrazajaca szczere zdziwienie.
Mi z kolei w takich momentach pomaga patrzenie w podloge, wiec ze dwie godziny gapilam sie na swoje stopy....

Potem nasza uwage zwrocily zewnetrzne sciany autobusu, ktore przepieknie byly obrzygane. Szczegolnie paw z ostatniego okienka byl niezwykle spektakularny (mamy go na zdjeciu:) ). Tak sobie pozniej wydedukowalismy, ze im spokojniej kierowca jedzie, tym mniej pawi na autobusie. I wiecie co? To sie sprawdza!!!



Do Recong Peo jedzie sie ciagle wzdluz rzeki Satluj, a w okolicach miejscowosci Karcham buduja na tej rzece tame i elektrownie wodna. Skala tego przedsiewziecia jest kolosalna. Chyba z godzine jechalismy przez olbrzymi plac budowy, gdzie wszechogarniajacy pyl wciskal nam sie do oczy, uszy i nosa i wszedzie gdzie mogl. Krajobrazowo beznadzieja, totalna rozpierducha, az przykro patrzec, co ludzie potrafia zrobic w takim gorskim krajobrazie. Zdjec brak....

W koncu ok. 16:30 dotarlismy do Recong Peo, zmeczeni i brudni. W miasteczku sa dwa przystanki, oczywiscie wysiedlismy na tym niewlasciwym. Jest pierwszy przystanek przy Main Bazar, gdzie sa restauracje, hotele i sklepy, i drugi - na dworcu autobusowym (z kilometr wyzej), gdzie nie ma nic. Wysiedlismy na drugim i potem dralowalismy w dol po schodach z plecakami, zeby znalezc cos do jedzenia.
Ulokowalismy sie w Little Chef's przy glownym skrzyzowaniu, gdzie potem nie raz wracalismy, bo jedzenie okazalo sie bardzo dobre. Poza tym maja neta, czasem...

Zdecydowalismy, ze przenocujemy w Kalpie (2900m), to taka mala wioska pare kilometrow od Recong Peo w gore, ktora jest duzo przyjemniejsza i spokojniejsza niz Pio. Taxi kosztowalo 300Rs. Niestety taksiarz nie wiedzial, gdzie jest hotel Kailash View Guest House, wiec wyladowalismy w centrum wioski w hotelu Blue Lotus (450Rs/pokoj). Nie jest to moze szczyt marzen (grzyb na scianie, glosno, w nocy ujadanie psow nie pozwalalo zasnac), ale wszedzie blisko. Boguska i Bodzio podralowali do jakiegos hotelu oddalonego z kilometr po piwo, i tym sposobem wieczor uplynal w radosnej atmosferze...


Kalpa noca

27/05/2010

Nastepny dzien caly spedzilismy w Kalpie i okolicach. Troche nam nastroj padl, bo zaplanowalismy sobie dwudniowy treking w dalszej czesci wycieczki, ale okazalo sie, ze to wymaga wspiecia sie na ponad 5000m, a do tego nie bylismy przygotowani. Jesli chodzi o Kalpe, to poczatkowo nie zrobila na nas specjalnego wrazenia. Jednak gdy zaczelismy sie jej blizej przygladac, okazalo sie, ze jest bardzo urokliwa.
Nie wiem czy teraz nie jest high season, ale turystow bylo jak na lekarstwo i mielismy spory problem ze znalezieniem otwartej knajpy, zeby zjesc sniadania. W koncu wyladowalismy znow w najdrozszej (i najwyzej polozonej) restauracji w wiosce - Kinnaur Kailash , albo cos podobnego.




Kalpa widziana z gory


na sniadaniu



Udalo nam sie w Kalpie wyczaic bardzo pomocnego i bystrego sprzedawce w lokalnym sklepiku, ktory wytlumaczyl nam jak dojsc na piechote (sciezka, nie droga) do Pio. Zrobilismy wiec sobie uroczy godzinny spacer w dol. Idac oceniona sciezka, co chwila natykalismy sie na dziko rosnace krzaki marihuany...







W Piu probowalam zrobic wpis na blogu, ale co chwila byly przerwy w dostawie pradu, poza tym klawiatura nie miala wszystkich liter, tzn. miala wszystkie, ale nie wiadomo gdzie...


Recong Peo






na pierwszym planie Chowmein

Do Kalpy wrocilismy juz autobusem, podejscie pod gore przekraczalo nasze mozliwosci tego dnia... Chyba z pol godziny czekalismy, az autobus sie wypelni.

A potem wlasnie przeszlismy sie po Kalpie i odkrylismy jej uroki.










bardzo wyluzowany pies...







Jest tam taka swiatynia buddyjska, z ktorej (jak tylko jest prad) puszczaja buddyjska muze na caly regulator, zeby wszyscy w wiosce (i w hotelu Blue Lotus) mogli slyszec...
Zalozycielem swiatyni byl niejaki Losar, ktory w Himalajach zalozyl ponoc 108 buddyjskich swiatyn. Losar zostawil przez pomylke swoj kostur w Kalpie i podczas pozaru swiatyni spalil sie on czesciowo, mozna te resztki co zostaly obejrzec przy swiatyni.



Potem za rada bystrego sprzedawcy poszlismy do jakiejs okolicznej wioski, ale jej nazwy nie pamietam.





Nie wiem, czy sama wioska jest ciekawa, ale droga do niej jest wprost oszalamiajaca. Idzie sie droga na skraju przepasci, a przepasc ta jest tak olbrzymia, ze az kreci sie w glowie. Do skraju drogi podchodzilismy prawie na kolanach.




Zdjecie nie bardzo oddaje tej wysokosci... Ta taka ledwo widoczna plamka to ciezarowka...











Do wioski nie doszlismy, bo zaczelo sie sciemniac.
Po drodze mijalismy rozne zaciekawione zwierzaki.....




Jak ten ze Shreka, co?

Nastepny punkt programu - wioska Nako....

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Nako...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

28/05/2010

Tego dnia rano wyruszylismy do Nako. Oczywiscie bez przygod sie nie obylo...



Wstalismy o 5:30, zeby zdazyc na pierwszy tego dnia autobus do Recong Peo o 6:30. Niestety autobus jechal godzine, bo objechal chyba wszystkie wioski dookola i o 7:30 byl w Pio, a autobus z Pio do Nako odjezdza o 7:30. Za rada poznanego Hindusa wysiedlismy na Main Baza zamiast na dworcu autobusowym i niestety, gdy autobus do Nako z gracja wtoczyl sie na Main Bazar, byl juz tak wypchany ludzmi, ze ledwie udalo nam sie znalezc miejsca stojace w przejsciu. I gdy zdalismy sobie sprawe, ze do Nako jest 8 godzin drogi i to w dodatku 8 godzin na stojaco w przejsciu, stwierdzilismy, ze to chyba jednak ponad nasze sily i czym predzej sie wycofalismy. Jurek odczepial nasze plecaki na dachu, gdy autobus zaczal ruszac, zaczelismy wiec krzyczec Stop!Stop! I tak to zostalismy w Recong Peo. Nastepny autobus byl o 12:00. Byla tez opcja wziecia taksowki do Nako, ale zniechecil nas koszt 2000Rs i fakt, ze jednak najbardziej doswiadczonymi kierowcami na tych zwariowanych niby drogach sa jednak kierowcy autobusow.
Podralowalismy wiec z plecakami na gore na dworzec, gdzie zostawilismy je w przechowalni bagazu mieszczacej sie w kantynie (15Rs/plecak). Potem z powrotem na dol na sniadanie w Little Chef's (w ciagu ostatnich dwoch dni bylismy najlepszymi klientami).
Bogusia i Bodzio troche sie przeziebili, kaszla i smarkaja, a papier toaletowy idzie jak woda, bo tak smarkaja... Chociaz Bodzio to i z zoladkiem ma klopoty. My poki co jestesmy twardzi i oprocz udaru nic nas nie lapie, mimo ze jak zawsze nie jestesmy zbyt delikatni dla naszych zoladkow i pijemy soki i shake'i i inne cuda.

O 11:30 udalo nam sie kupic bilety na autobus, znowy byla przepychanka przy okienku. W koncu przyjechal autobus - niezarzygany, hurra!!! I punktualnie 0 12:00 wyruszylismy. O 14:00 zatrzymalismy sie w wiosce Spello na zmiane opony.








Naprawa detki

Zaraz za wioska przy drodze byl check-post. Wypedzili wiec wszystkich obcokrajowcow z autobusu i musielismy sie zameldowac z paszportem i wiza i permitem u panow policjantow. Gdy juz nas wszystkich spisali (nasza czworke i 6-oro Niemcow), ruszylismy dalej.
Krajobraz stawal sie coraz bardziej ksiezycowy... W koncu zniknela wszelka roslinnosc, tylko piach i gory...
Wygladalo to jak pustynia, tylko w dwoch wymiarach. Nawet skaly mialy kolor piasku. Gdzies w dole pienila sie rzeka (najpierw Satluj, potem Spiti), w takim samym kolorze co gory. Krajobraz monochromatyczny.






Skalna autostrada

Wspinalismy sie po zboczu coraz wyzej i wyzej. Tak wysoko, ze rzeka w koncu przestala byc widoczna.
Mowie Wam, taka pusta przestrzen jest przerazajaca. Ale i piekna. Wywoluj jakis dziwny niepokoj. Dopiero widok drzew wokol wiosek troche uspokaja.
Nako sprawia wrazenie, jakby bylo na koncu swiata, jakby dalej juz nic nie bylo... Gdy tylko dojechalismy Jurek wskoczyl na dach po bagaze, a ja z Bogusia poszlam obczaic hotel. Zamieszkalismy w hotelu Reo Purguil (chcieli 600Rs, Bogusia stargowala do 500Rs).


nasz hotel

Pokoje zadziwily nas, byly duze, czyste i naprawde przyjemne, tylko pradu nie bylo. Tzn. czasem byl, ale raczej nie bylo. Przy swieczkach tez sie milo siedzi. Restauracja hotelowa miala bardzo duzy wybor (dania wloskie, izraelskie, hinduskie, pizze, ale wiekszosc byla "not possible", bo nie bylo pradu).



Bogusia dostala lekkich zawrotow glowy, mozliwe, ze od wysokosci. Nako lezy na 2950m, niby za wczesnie na objawy choroby wysokosciowej. Ale na wszelki wypadek wszyscy wzielismy po pol tabletki Diamoxa - lek zmniejszajacy objawy choroby wysokosciowej (hinduski odpowiednik Duramidu, ktory tu kupuje sie bez recepty).
W nocy bylo juz bardzo zimno - spalismy w dresach i pod dwoma hotelowymi koldrami, ktore byly tak ciezkie, ze ciezko bylo sie odwracac na drugi bok.


zimno...

29/05/2010

Nastepny dzien caly spedzilismy w Nako, niby mialo padac, ale bylo ladnie. Przeszlismy sie na spacer do zielonego jeziorka, nad ktorym polozone jest Nako, a potem w gore i w gore, az doszlismy do grupy stup i malej swiatynki, skad byl piekny widok na wioske. W swiatynce miejscowi zaprosili nas do srodka. Budyneczek wygladal bardzo prosto i biednie, ale klimatycznie. Potem wsrod pol oprawnych zeszlismy z powrotem do wioski. Mieszkancy sa tu bardzo sympatyczni, ciagle nas pozdrawiaja, usmiechaja sie.


Kamienne modlitwy




















Stupy nad Nako






Kuchnia w gompie









Przeszlismy sie po wiosce, calej zbudowanej z kamienia. Domy maja plaskie dachy, na ktorych miejscowi ukladaja chrust. Przy domach budowane sa niewielkie zagrody, w korych trzymane sa zwierzaki (krowy, owce i kozy). Glownym budulcem wszystkiego jest oczywiscie kamien, ktorego jest tu nieskonczona ilosc. Co chwila natykalismy sie na biale stupy, mlynki modlitewne i kamienne murki, na ktorych ulozone byly plaskie kamienie z wyrytymi modlitwami buddyjskimi.































Na obiad poszlismy do knajpki serwujacej kuchnie tybetanska (ponizej hotelu Lovon) prowadzonej przez niezwykle sympatyczne malzenstwo. W porze obiadowej czasem ciezko znalezc wolny stolik. Turysci hinduscy najczesciej zamawiaja ryz z jakims sosem. Kuchnia tybetanska jest zadziwiajaco podobna do polskiej - duzo dan macznych, ziemniakow. My najczesciej objadalismy sie pierozkami momo, ktore moga byc z warzywami lub ziemniakami i serem, wtedy smakuja jak nasze ruskie pierogi, tylko ciasto jest troche delikatniejsze. Bardzo nam tez posmakowalo Potato Rosti - taki placek z gotowanych ziemniakow i cebuli podsmazony na patelni. No i oczywiscie Tibetan Bread (zupelnie inny od tego z Nepalu) - okragly chlebek pusty w srodku.


Herbatki itp


Tybetanski chlebek

A wieczorkiem to tylko siedzenie pod pierzynami nam pozostalo, bo zimno bylo. Ja znowu dostalam udaru. A dodatkowo jeszcze spalilam sobie twarz, bo sie na spacer wybralam bez kapelusza.


A na koniec dnia - bucket shower

30/05/2010

Nastepnego dnia rano zostawilismy niepotrzebne rzeczy w hotelu i z troche lzejszymi plecakami wyruszylismy w droge do wioski Tashigang. Plan byl taki, aby dojsc do Somang Gompa (godzina drogi od Tashigang Gompa), tam przenocowac i wrocic do Nako nastepnego dnia. Nie do konca nam sie ten plan powiodl.

Poczatkowo sciezka piela sie stromo w gore, to podejscie niezle dalo nam sie we znaki. co pare krokow musielismy przystawac i uspokajac oddech, niestety powietrze bylo juz na tyle rozrzedzone, ze bardzo ciezko sie nam oddychalo.



Na tym podejsciu spotkalismy bardzo sympatycznego chlopaka z naszego hotelu, ktory wlasnie wracal z tej trasy, ktora my chcielismy zrobic, odprowadzal czuri na pastwisko. Churi badz Churu to podobno krzyzowka pana jaka z pania krowa. Jest troche mniejsze od jaka i mniej futrzaste.









Chlopak wytlumaczyl nam mniej wiecej jak isc (bo zadnej mapy nie mielismy): pierwsze rozwidlenie w dol, drugie-w gore, trzecie - w gore. Gdy w koncu wdrapalismy sie na szczyt przeleczy, pojawily sie pierwsze watpliwosci, czy to co mamy przed soba to juz pierwsze rozwidlenie. Zalozylismy, ze tak. Potem caly czas mielismy watpliwosci, czy dobrze idziemy. Szukalismy na sciezce swiezych kup czuri, a takze sladow kopyt i stop chlopaka. I to one doprowadzily nas do celu. Czasem widzielismy jakies wioski bardzo daleko. Przeszlismy maly wodospad i naszym oczom ukazaly sie churi, sztuk 4, pasace sie na zboczu. Troche odetchnelismy, ze jednak idziemy dobra droga.


Churi jest troche niesmiale





W koncu naszym oczom ukazala sie wioska, ktora mogla byc wioska Tahigang, do ktorej zmierzalismy. W koncu tez po kilku godzinach marszu spotkalismy czlowieka. Wypasal owce. Upewnil nas, ze to na pewno Tashigang i w skazal droge do gompy (tybetańskie określenie buddyjskiego klasztoru). W sumie szlismy 6,5 godziny. Jak na nasze polskie gorskie warunki to niewiele, ale jak na warunki himalajskie na 4000 m to wystarczylo, zebysmy sie czuli zmasakrowani.



Lama urzedujacy w gompie akurat sie modlil, musielismy poczekac. Gdy skonczyl, pokazal nam maly budyneczek z blaszanym dachem, w ktorym moglismy spedzic noc. Budynek mial jedno pomieszczenie, w ktorym bylo klepisko, a na klepisku dywan. Mielismy tez do dyspozycji materace i cala sterte kocy i kolder. Bodzio oczywiscie zaczal swoja litanie narzekania, ze koce smierdza (nieprawda, wachalam), ze gdzie on ma spac... Grrrr....
Mi sie wydawalo, ze jest przyjemnie, szybko zrobilam nam legowisko z materacy i juz prawie jak w domu...






Jak w domu...



Lama byl facetem kolo 40-stki w bordowym stroju z fioletowym szalem i w czarnej czapce Nike. Zaproponowal nam herbate - salt butter tea. Od samej nazwy robi mi sie niedobrze. Podziekowalismy, wiec dostalismy milk tea. Tego niestety tez nie jestem w stanie pic. Dlatego gdy tylko dostalismy dzbanek wrzatku, zrobilam sobie normalna herbate bez wynalazkow. Dostalismy tez 2 paczki pyznych herbatnikow.
Bogusia i Bodzio zjedli swoje jedzenie trekingowe (ktore mielismy z Polski) i poszli spac. Jurek poszedl do klasztornej kuchni zagotowac nasze jedzenie.


nasz obiadek


Nie nasz obiadek




Bardzo prosto tu sobie ludzie zyja. Maja swiatlo z baterii slonecznych, wiec wioska rozswietlona jest cala noc. Zima natomiast wszyscy mieszkancy przenosza sie gdzies nizej.
Przyjemnie bylo posidziec sobie w ichniej kuchni, czarnej od sadzy. Nasz obiad nie byl zbyt dobry i zle sie po nim czula. Wlasciwie jedyny raz w Indiach, kiedy mialam problemy z zoladkiem, to wlasnie od naszego jedzenia liofilizowanego z Polski. Zdarza sie...
A no i do nastepnej gompy juz nie poszlismy...

31/05/2010

Rano wstalismy o 5:30 i bez sniadania wyruszylismy. Za nocleg nic sie nie placi, wiec zostawilismy ofiare na klasztor (trzeba wypisac paragon).
Zalezalo nam na tym, aby zdarzyc na autobus z Nako do Tabo o 12:00. Dlatego tez nie zdecydowalismy sie isc do Somang Gompa. Powrotna droga zajela nam juz tylko 5 godzin. Mi sie tym razem bardzo dobrze szlo, tylko jedzenia troche malo wzielismy. Znowu spotkalismy churi. I tym razem nawet jakichs turystow.




znowu churi...






W Nako w hotelu szybko sie przepakowalismy, pozwolili nam jeszcze skorzystac z lazienek. Poszlismy cos zjesc do naszej ulubionej tybetanskiej knajpki i czekalismy na autobus. w miedzyczasie spotkalismy turystow, ktorzy wlasnie wracali jeepem z Kazy, bo Kunzum La ciagle byla zamknieta. W tym roku jest podobno wyjatkowo slaba pogoda, czesto pada i jest zimno.

Gdy autobus w koncu przyjechal o 13:00, byl wypelniony tak, ze nie udalo nam sie wepchnac do srodka. Nawet korytarz byl pelny stojacych pasazerow. A do Tabo 4 godziny drogi. Zrezygnowani wrocilismy wiec do hotelu. I znowu z pomoca przyszedl nam ten chlopak od churi, ktory zabral Jurka i poszli do jakiegos mieszkanca wioski, ktory ma samochod, z pytaniem, czy by nas do Tabo nie podwiozl. Ale niestety byl zajety. Na szczescie inny wlasciciel samochodu zgodzil sie nas zaiwezc za 2000Rs. Duzo, ale wlasciwie nie mielismy innej opcji. Kierowca zamontowal na dachu bagaznik na nasze plecaki i podjechal po nas swoim Suzuki Maruti.
Wyruszylismy kolo 14:00. Pan jechal bardzo ostroznie, co nam bardzo odpowiadalo. Do Tabo dojechalismy w 2,5 godziny.
Dopiero pare dni pozniej dowiedzielismy sie, ze trasa Nako-Tabo uwazana jest za jedna z najgorszych w Himacalu ze wzgledu na to, ze jest wyjatkowo waska i kreta. Ale w samochodzie na szczescie sie tego tak nie odczuwa jak w rozklekotanym autobusie.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Tabo i Dhankar...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

31/06/2010

Gdy dojechalismy, na pierwszy rzut oka wioska Tabo (3300m) i klasztor wydaly nam sie zupelnie nieciekawe. Zamieszkalismy w hotelu przy monastyrze, Bogusia i Bodzio w jednym budynku, my w innym. Pokoje byly za 350Rs. Takiego grzyba jak w naszym pokoju to jeszcze nie widzialam.




w lazience mozna bylo podziwiac cala instalacje wodna

Szybko udalo nam sie znalezc taksowke na nastepny dzien. Mielismy w planie pojechac do Dankhar i Kazy.
Potem poszlismy na pozny obiad do Himalaya Ayanta. Znow udalo sie trafic na pyszne jedzenie. Dopelnieniem dnia bylo ciasto czekoladowe na deser. Mniam!

Moze nie wyglada zbyt wystawnie, ale jedzenie pyszne!









Ja znowu troszke cierpialam z powodu udaru, wiec szybko poszlam spac. W nocy psy tak dawaly czadu, ze ciezko bylo zasnac.
W ciagu dnia wszystkie psy sa tu niesamowicie niemrawe, wiekszosc dnia przesypiaja. Ale wieczorem budza sie do zycia i daja ciekawe koncerty.
W Tabo psy nie wygladaja jak w Delhi, sa odkarmione, niektore wydaja sie nawet przekarmione. Rano widzialam jak przy klasztorze ktos dokarmial cale stado plackami.

01/06/2010

Nastepnego dnia rano kolo 7:45 poszlismy ogladac najwiekszy zabytek Tabo, ktorym jest Tabo Gompa - kompleks swiatynny z 966r. wpisany na liste UNESCO. Niestety bylo zamkniete, bo lama dzierzacy klucze akurat sniadaniowal. Poszlismy wiec w jego slady. Wrocilismy po godzinie. Recepcjonista-mnich z naszego hotelu zadwonil do mnicha z kluczami, ktory przyszedl w koncu i otwieral nam po kolei poszczegolne swiatynie.










W srodku wyglada znacznie bardziej ciekawie...



Caly kompleks otoczony murem sklada sie z wielu budynkow. Sa to: 9 swiatyn, 23 stupy i jakies budynki mieszkalne. Zdecydowanie najwieksze wrazenie sprawia Z'al-Ma, swiatynia cala pokryta malowidlami (do ogladania ktorych niezbedna jest latarka, albowiem wieksza jej czesc tonie w polmroku). Jeszcze nie widzialam swiatyni buddyjskiej tak bogato zdobionej malowidlami i rzezbami. Inne mniejsze swiatynie nie robia juz takiego wrazenia. We wnetrzach niestety nie mozna robic zdjec, wiec nie mozemy sie z Wami nimi podzielic...
Na wzgorzu nad wioska widac liczne jaskinie w skale, w ktorych ponoc mieszkali mnisi.



A potem sie spakowalismy o poszlismy na umowione taxi. Umowilismy sie na 1600Rs. Kierowca okazal sie wygladem przypominac bardziej Tybetanczyka niz Hindusa, co mnie troche uspokoilo, bo ci pierwsi jezdza duzo wolniej i spokojniej. Zapakowalismy sie wiec do Mahindry Bolero Camper, takim wozem to jeszcze nie podrozowalismy, i pomknelismy w kierunku Dhankar.



Dhankar (3700m) jest urocza mala wioska, nad ktora goruje wzgorze obudowane z jednej strony domami. Na wzgorzu jest tez Gompa, ktora niestety zagrozona jest zawaleniem. Po wejsciu na malutki dziedziniec widac wejscia do 3 swiatynek. W jednej przechowywane sa stare wyblakle thanki. Warto tez wdrapac sie po drabinie na dach, skad rozciaga sie bardzo malownicza panorama na doline rzeki Spiti, pola uprawne i gory.






na dachu gompy











Poczatkowo mielismy w planach wybrac sie na spacer do Dhankar Lake, ale jednak zrezygnowalismy, nie bylismy pewni czy warto i jak daleko to jest. Wiec ruszylismy do Kazy.


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Key Gompa...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

01/06/2010

Z Dhankaru pojechalismy do Kazy, miasta dosc brzydkiego, lecz oferujacego rozne atrakcje w postaci knajpek i sklepow. Pozegnalismy sie z naszym kierowca i poszlismy na obiad, najgorszy jaki do tej pory jedlismy. W miedzyczasie Jurek zalatwil taksowke na nastepny dzien i jeep do Manali w pobliskiej agencji turystycznej.
Okazalo sie, ze przelecz Kunzum La jest otwarta wlasnie od dzis!!!!!!!! Hurra!!!! Naprawde nam ulzylo, ze nie bedziemy musieli wracac ta sama droga az do Shimli. Co prawda warunki pogodowe sa ciagle bardzo slabe i musimy sie liczyc z tym, ze przelecz w kazdej chwili moga znowu zamknac. Ale bylam dobrej mysli, bo my przeciez zawsze mamy farta do pogody. Ha, podobno nawet na nasz przyjazd do Delhi tuz przed odlotem ma sie troche ochlodzic - do 37stopni:)

O 16:30 byl autobus lokalny do Key Gompa, w ktory sie zapakowalismy (bilet 20Rs) i pomknelismy pod gore w nasza ostatnia podroz autobusem lokalnym.
Key Gompa jest miejscem niezwyklym. Jest to klasztor zbudowany na niewielkim wzgorzu na wysokosci 4116m. Zdaje sie zespalac z gora, na ktorej jest zudowany. To kilkanascie mniejszych i wiekszych budynkow otaczajacych glowna swiatynie.















No wiec zamieszkalismy w Key Gompie u mnichow. Warunki byly slabe (pokoje zagrzybione, tylko lodowata woda), ale klimat niesamowity.


nasz pokoik

Fajnie jest podgladac zycie mnichow od srodka....Ponoc zyje tam 120 mnichow, najmlodsi maja na oko ze 3 lata, i tez maja swoje obowiazki...





O 18:00 zawolali nas na kolacje do klasztornej kuchni. Bylo to pomieszczenie az czarne od osadzonej wszedzie sadzy, ale przez to niezwykle przytulne. Kazdy z nas dostal swoja miske, do miski jakies dwa pampuchu i sos z fasoli. Jako jedni z nielicznych dostalismy tez widelce. Jedzenie bylo super! Po kolacji umylismy nasze miski i poszlismy grac w karty do pokoju.


Ja niestety znow mialam goraczke, wiec poszlam spac.

02/06/2010

Jeszcze rano slabo sie czulam, wiec ominelo mnie mnisie sniadanie. Ale nie mam czego zalowac, bo Misie dostaly jakis proszek w misce(chyba maka), do ktorego wlewalo sie herbate, lepilo kulke i jadlo. A poza tym salty butter tea. Mniam:)
Potem zalapali sie na buddyjskie modly. Moze Jurek potem dopisze jak wrazenia...

Ja zadowolilam sie mango. Po tym niezwykle pozywnym sniadaniu poszlismy na umowiona w Kazie taksowke. Plan byl taki, ze taksiarz podwozi nas do Kibber, tam nas zostawia i zjezdza z powrotem do Key Gompa i tu na nas czeka. A my w tym czasie dralujemy na piechote do wioski Gede i schodzimy do Gompy. I stamtad taksowka jedziemy do Kazy. Taksiarzowi dalismy za to 1000Rs.

Kibber (4125m) to niewielka wioska polozona w niezwykle pustynnym gorzystym krajobrazie, 11km od gompy. Wlasciwie nie ma tu nic ciakwego, ale jest bardzo malowniczo. Zjedlismy drugie sniadanie na dachu hotelu Serkong. Na mnisim sniadaniu pewnie daleko bysmy nie zaszli.





Z Kibber zaczelismy sie wspinac coraz wyzej i wyzej do wioski Gatte(4300m) - ponoc nawyzej polozona wies Lahaul i Spiti, oddalona ok. 2 godzin marszu od Kibber. Nalezy isc wzdluz lini elektrycznej.











Gatte to wlasciwie 4 domy i kilka szmaragdowych stawow na zboczu. Nic ciekawego, ale wokol pieknie. Z Gatte nalezy kierowac sie w dol w kierunku niewielkiego wzgorza, chyba ze stupa i flagami modlitewnymi. A potem w dol i w dol w kierunku Key Gompy. Widoki po drodze sa zapierajace dech w piersiach, ale zejscie bylo masakryczne dla naszych biednych kolan. Bez kijkow trekingowych nie dalabym rady.











Ciekawie wyglada Key Gompa od gory, mnisi jak male czerwone mrowki...













Cala nasza piesza wycieczka zajela nam ok. 4 godzin. Z Key Gompy taksowkarz zabral nas na dol do Kazy. W agencji, gdzie mielismy nagranego jeepa do Manali, okazalo sie, ze nie jedziemy jeepem tylko busem i ze dzieki temu bedzie taniej - 650Rs/os.

Kolezka z agencji zabral nas do swojego hotelu w pobliskiej wiosce Rangrik. Okazalo sie dosc daleko, ale pokoje wypasione jak na nasz dotychczasowy standard (700Rs). Mielismy sypialnie, saloni i wielka rozowa lazienke. Ale pradu nie bylo... A skoro pradu to i cieplej wody, wiec znowu bucket shower, mycie sie w wiadrze niedlugo opanuje do perfekcji.

W hotelowej restauracji jedlismy najlepsze frytki na swiecie. Tzn. jeszcze nigdy nie jedlismy tak dobrych:)

Bodzie spragnione piwa pojechaly do Kazy (taxi 200Rs). A my jak co wieczor siedzielismy pod koldra, bo znow bylo strasznie zimno.



------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Przełęcz Kunzum La...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

O 7:00 wyjechalismy z Rangrik w kierunku przeleczy Kunzum La (4551m). Busi byl 11 osobowy. Bogusia i Bodzio narzekali na miejsca w ostatnim rzedzie, to sie z nimi zamienilismy. W busie poznalismy Olgi z Budapesztu i Marcina z Poznania, ktorzy podruzuja po Indiach juz od stycznia.
Do przeleczy dojechalismy w miare szybko. Robilo sie oczywiscie coraz zimniej.




zaczyna pojawiac sie snieg



Sama przelecz byla zasniezona, droga - oczywiscie waska, gruntowa, czesto podmyta przez strumienie.
Na szczycie przeleczy zatrzymalismy sie na szybkie foto.











Przy zjezdzie droga byla znacznie gorsza. Widac tu bylo ogromny wklad pracy wlozony przez ludzi, ktorzy ciezkimi maszynami przebili sie przez zaspy sniezne. Droga byla czesto wydrazona w zaspach, ktore siegaly powyzej dachu autobusu. Padal snieg i bylo naprawde zimno. Mijalismy jakies male senne wioski. W jednej z nich zatrzymalismy sie na lunch - ryz z sosem (bardzo ostry!)
Robilo sie coraz bardziej zielono. Krajobraz jest tu zupelnie inny niz po drugiej stronie przeleczy.














Droga w trrakcie naprawy, 15 minut pozniej juz byla zdatna do uzytku...





Potem byla druga przelecz - Rohtang La (3978m). I gdy tylko na nia wjechalismy, naszym oczom ukazal sie prawdziwy teatr absurdu....
Na resztkach czarnego sniegu Hindusi przebrani w kolorowe kombinezony zjezdzali ze zboczy na oponach, sankach i skuterach. Pare metrow dalej snieg zamienial sie w blotnista maz. Inni przebrani w kolorowe futra robili sobie foty na jakach lub zajadali goraca kukurydze. Widok ten byl tak nieoczekiwany, ze wpatrywalismy sie w to widowisko przez szyby busu jak oniemiali.







Widac po ludziach i ich samochodach, ze tam dosc majetni Hindusi przybywaja nasycic sie resztkami sniegu.
Niezwykle komicznie wygladaja setki budek-wypozyczalni niezwyklych strojow: kolorowych kombinezonow, futer, rekawic, i do tego wszystkiego czarne gumiaczki. Wszystkie wdzianka czasy swietnosci maja juz za soba.



Po wjechaniu na przelecz zaczyna sie nieprzyjemna jazda w dol. Droga jest bardzo slaba, w dodatku niezwykle zatloczona. Ale zaczynaja sie pojawiac rosliny, w koncu nawet drzewa. Mila to odmiana po pustynnym krajobrazie sprzed przeleczy...
Zjezdzamy do zielonej doliny rzeki Beas.
Przed Manali wita nas gigantyczny korek.....

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Manali...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

03/06/2010

W Manali kierowca autobusu zostawil nas przy jakims moscie, daleko od wszystkiego.
Najpierw wiec wspielismy sie do centrum, czyli New Manali, ktore okazalo sie tak zatloczone i glosne, ze ucieklismy stamtad czym predzej. I zaczelismy sie powoli wspinac coraz wyzej i wyzej do Old Manali. W sumie dotarcie do Tourist Nest (hotelu poleconego przez Olgi) zajelo nam 30 minut. Hotelik okazal sie strzalem w dziesiatke, bardzo czyste i przestronne pokoje z balkonem na ogrodek. Cudownie! Cena zalezy od pietra, nam przypadlo pierwsze za 450Rs.


Tourist Nest





Samo Old Manali jest miejscem specyficznym, to taka mekka backpackersow (szczegolnie z Izraela).
Same tu hotele, knajpy z europejskim, hinduskim, tybetanskim i izraelskim jedzeniem, i mnostwo sklepikow z roznosciami. Manali znane jest tez z najlepszych konopii. I rzeczywiscie - spragnionym tego rodzaju wrazen nie trudno tu cos kupic. Lufki i roznokolorowe bibulki dostepne sa w co drugim sklepie, a inne inszosci to spod lady.
Ster Manali zamieszkane jest raczej przez bialasow, niektorzy wygladaja jakby zasiedzieli sie tu od wielu lat. Jest tu raczej cicho i spokojnie.
Z kolei New Manali to mekka turystow hinduskich. Jest tam niesamowicie glosno i tloczno. Jezdza roztrabione samochody, robia sie makabryczne korki. Czasem ciezko sie przecisnac wsrod tlumu ludzi i scisku samochodow.
Od spalin samochodowych czesto ciezko oddychac. Malo tu bialasow (tak jak i malo Hindusow w Old Manali) - czyli kazdy ma to, co lubi. Dziwnie troch, ale widac, ze taki uklad wszystkim odpowiada....

Wieczorkiem Bogusia i Bodzio poszli do New Manali (nie mam pojecia po co, u mnie kazde zejscie tam konczylo sie bolem glowy), a my siedlismy sobie w uroczej Parvati Cafe, gdzie wciagnelismy Palak Paneer, sluchajac Boba Dylana.
W hotelu uraczylismy sie piwem (Jurek zdazyl zasnac jeszcze przed skonczeniem butelki) i sie pospalismy jak dzieci.

04/06/2010

Rano poszlismy na sniadanie do German Bakery i w koncu zjedlismy normalne pieczywo (nie tostowe). Potem z Olgi i Marcinem wyruszylismy na spacer do Manu Temple. Sama swiatynia nie robi zbytniego wrazenia, ale po drodze mija sie ciekawe tradycyjne domy z elementami pieknie rzezbionymi w drewnie.















Potem mielismy isc razem do innej swiatyni - Hadimba Devi Temple, ale jakos sie zgubili po drodze. Przed siwatynia byla dluga kolejka Hindusow chcacych wejsc do srodka. Na szczescie to to najciekawsze - czyli bogato rzezbione w drewnie wejscie - jest na zewnatrz.





Tuz obok rozlokowalo sie wesole miasteczko, gdzie mozna sie przejechac na jaku (zwierzeta te powinny przebywac na wysokosci ponad 4000m, nizej jest im za goraco, ale tu nie ma to znaczenia, liczy sie chec zysku), mozna zrobic sobie zdjecie z olbrzymim bialym krolikiem, mozna kupic sto niepotrzebnych rzeczy lub pojezdzic na karuzeli.



I tak sobie lazilismy po Manali to tu to tam, z celem lub bez celu, rozkoszujac sie dobrym jedzeniem i przyjemna temperatura. Chcielismy isc do kina, ale film byl tylko w hindi (mimo ze caly plakat filmu mial napisy angielskie).


New Manali



05/06/2010

Caly nastepny dzien tez bumelowalismy. Kolo poludnia zdalismy nasz bagaz na recepcji i poszlismy na pozegnalny obiad do Friendsow, gdzie daja pyszne paneery w ruznych sosach. O 18:30 mielismy autobus do Mc Leod Ganj. Udalo nam sie kupic ostatnie bilety (niestety na ostatni nierozkladany rzad w autobusie, rzad, w ktorym najbardziej trzesie). Lepiej kupowac bilety jakszybciej jak to mozliwe, bo rozchodza sie predko. Jako ze to miala byc podroz noca, nie skusilismy sie na autobus lokalny, tylko turystyczny. Jest ich tam kilka klas, nasz mial byc deluxe, najwyzsza klasa do volvo. Na deluxe on w kazdym razie nie wygladal, ale juz sie przyzwyczailismy, ze tu wszystkie nazwy sa zdecydowanie na wyrost.

40 minut zajela nam piesza przechadzka z plecakami na dworzec, ktory jest ulokowany po przeciwnej stronie miasta niz Old Manali. Caly "dworzec" donal w blocie i smierdzialo na nim strasznie. Jacys kolezkowie od autobusu zazadali od nas po 10Rs za mozliwosc wlozenia plecaka do bagaznika. Nie chcelismy sie klocic o 10Rs, ale to jednak troche lipa, gdy masz bilet na autobus. Mialo sie okazac, ze to jeszcze nie koniec wydatkow zwiazanych z bagaznikiem....
Wtedy tez zaczely sie moje problemy z zoladkiem. Przeczuwalam, ze to nie bedzie mila podroz... Bodzio dal mi krople zoladkowe, zapuscilam tez Vomistopa i poczulam sie troche lepiej. Ale okno na wszelki wypadek trzymalam otwarte.
Duzo gorzej bylo z Olgi, ktorej krople zoladkowe nie pomogly i ktorej okno sie nie otwieralo, a kierowca zostal poinformowany za pozno... Na jakims dluzszym przystanku Olgi czula sie fatalnie, co chwila wymiotowala, prawie stracila przytomnosc. Marcin i Jurek tez sie slabo czuli. Gdy Olgi zaplakana, ledwie zywa lezala na murku, Jurek poprosil biletera o otwarcie bagaznika, zeby Marcin mogl wyjac dla Olgi jakies leki. Okazalo sie, ze koles jest narabany i ze otworzy nam bagaznik.... za 20 Rs. Noz mi sie w kieszeni otwiera w takich chwilach.
Marcin tak na niego naskoczyl, ze balam sie, ze dojdzie do bojki. Dopiero gdy miejscowi Hindusi wstawili sie za nami, koles laskawie otworzyl nam ten bagaznik, wrzeszczac cos niezadowolony po hindusku.

W koncu ruszylismy i jakos sie bez wiekszych przygod doturlalismy do Mc Leod. Tak niewygodnej podrozy to juz dawno nie mielismy. Droga niestety byla dosc kreta i rzucalo nas na wszystkie strony. Spac to sie niestety raczej nie dalo...
No coz nie moze byc zawsze pieknie....


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Mc Leod Ganj...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

06/06/2010

Do Mc Leod dotarlismy ok. 6:30. Bileter zdazyl juz wytrzezwiec, bez szemrania za free otworzyl nam bagaznik....
Olgi byla bardzo slaba. Jurek wzial jej plecak. Ruszylismy w gore do centrum. Wiekszosc hoteli byla zamknieta, Hotel Green, ktory sobie upatrzylismy (i w ktorym teraz siedze i Wam to pisze tez:) ), wiec wyladowalismy tuz obok w Hotelu Yellow :)
Niestety pokoje mialy byc zwolnione dopiero kolo 12:00, ale pani z recepcji dala nam jakies zastepcze dwie trojki w piwnicy, gdzie od razu zasnelismy. Kolo poludnia przenieslismy sie na pietro do wlasciwych pokoi (jak za 500Rs byly takie sobie, ale nie chcialo nam sie szukac nic innego, a w Hotelu Green ceny byly z kosmosu).


widok z hotelu Yellow na Mc Leod

Ja i Jurek mielismy coraz wieksze problemy z zoladkiem. Bodzio tez sie slabo czul. Tylko Bogusi nic nie trafilo (podejrzewamy, ze to alkohol tak jej sluzy:) ). Wydaje mi sie, ze zatrulismy sie woda z kranu w hotelu w Manali, bo wg mnie woda smierdziala, ale nikt oprocz mnie tego nie zauwazyl, wiec sie nie upieram.

Poszlismy na sniadanie do jakiejs hindu-rosyjskiej knajpki, ale ja ograniczylam sie tylko do Coli i potem od razu do pokoju. Pozycja horyzontalna przy zatruciu jest jednak najprzyjemniejsza....
Potem poszlismy na obiad do Shangri La - restauracji prowadzonej przez mnichow, ktorzy czesc z zarobionej kasy przeznaczaja na edukacje innych mnichow. My dostalismy nasze zamowienie (nie bylam w stanie przelknac nic innego niz frytki), a o Bodziach zamowieniu jakos zapomnieli. Mnich byl lekko roztargniony... Ale w koncu dostali... pizze...i ponoc byla bardzo dobra.
Po obiedzie poszlismy spac i spalismy az do rana nastepnego dnia....

07/06/2010

Nie wiem, jak dlugo spalismy, ale rano niestety dalej sie zle czulam. Bylam strasznie slaba. Poszlismy wiec na sniadanie, ale w knajpie zabraklo pradu i nasze zamowienie na gofry nie moglo byc zrealizowane Podjedlismy troche owocow i znowu do pokoju do mojej ulubionej ostatnio pozycji horyzontalnej. Dopiero gdy po obiedzie poczulam sie lepiej, poszlismy na zwiedzanie.







Mc Leod jest siedziba rzadu tybetanskiego na uchodzstwie i tu tez mieszka XIV Dalajlama (od roku 1959 kiedy zmuszony byl uciekac z Tybetu po krwawo stlumionym przez Chinczykow powstaniu, w ktorym zginelo 87tys. Tybetanczykow). Za Dalajlama przybylo tu ponad 80tys. Tybetanczykow.

W kazdej knajpce wisi portret Dalajlamy, wszedzie widac flagi modlitewne, flagi, nalepki i inne gadzety Free Tybet, wyswietlane sa filmy o historii okupacji Tybetu przez Chinczykow. Wyjatkowo duzo tu obcokrajowcow. Powodem moze byc niezliczona ilosc kursow jogi, reiki, kuchni i jezyka tybetanskiego, medytacji, malowania thanek itp.

Najwieksza atrakcja w miescie jest Tsuglagkhang Complex, w sklad ktorego wchodzi rezydencja Dalajlamy, meski klasztor i dwie swiatynie. Najwazniejsza swiatynia jest Kaplica Centralna z trzema zlotymi posagami Buddy, ktora zastepuje swiatynie Jokhang w Lhasie, ktora z kolei jest najwazniejsza buddyjska swiatynia Tybetanczykow. Druga jest Kalaczakra Temple ozdobiona kolem czasu. W obu pod posagami Buddow rozlozone sa pudelka z ciasteczkami, miodem i innymi slodkosciami:)

Sam budynek obu swiatyn nie robi wrazenia, odnosi sie wrazenie, ze to nie zewnetrzna powloka jest tu najwazniejsza (zupelnie odwrotnie niz w swiatyniach chrzescijanskich, ktore od czasow sredniowiecza mily zadziwiac swoim pieknem i wielkoscia, aby ludzie w nich przebywajacy czuli sie mali i slabi wobec potegi Kosciola). Wokol na dziedzincu widac troche ludzi pograzonych w modlitwie. Obok jest muzeum poswiecone historii Tybetu, niestety dzis zamkniete, moze wrocimy tu jutro. Troche zaczelo padac...

Poszwendalismy sie troche po miescie, wlasciwie sa tu dwie tylko uliczki oblepione knajpkami, hotelami, sklepami i straganami. Wieczorem zaprosilismy wszystkich do nas na karty. Olgi przeszly problemy z zoladkiem, ale dostala jakiejs wysypki. Kolo polnocy tak sie jej pogorszylo, ze bala sie, ze moze sie udusic. Wyladowala wiec w szpitalu, gdzie dostala zastrzyk. Rano na szczescie czula sie juz dobrze.

08/06/2010

Pogoda od rana jest paskudna, ciagle pada, zaczynamy tesknic za Delhi... kto by pomyslal...
Ale za to duzo czytamy... Jurek z Bodziem poszli pograc w PlayStation :), ja tu siedze i pisze, a Bogusia miala poczytac, ale pewnie spi. I tak nam powoli czas plynie... Mamy jeszcze w planach zwiedzanie, ale wszystko zalezy od pogody.

Wlasnie sprawdzilam pogode w piatek w Warszawie :) 34 stopnie...to mi sie podoba...do takiej Polski to az milo bedzie wrocic...


wyzerka, calkiem nie hinduska

Wieczorem zrobilo sie pieknie. Wyszlo slonce, a po deszczu powietrze bylo niezwykle przejrzyste. Poszlismy wiec na spacer do pobliskiej wioski Baksunath oddalonej od Mc Leod o 2km. Znajduje sie tam swiatynia, a obok niej basen na swiezym powietrzu. Ale kapia sie tylko mezczyzni.
















swiatynia w Baksunath

Za swiatynia jest sciezka prowadzaca w gore do watpliwej pieknosci wodospadu. Warto natomiast zboczyc z tej sciezki w lewo w gore, w kierunku Shiva Cafe. Mozna sie troche zzipac, ale miejsce jest niezwykle klimatyczne - niewielka kawiarenka obrosnieta jakims pnacym sie kwieciem. Wokol wsrod drzew roznorakie wytwory sztuki....
Chlopak z knajpki zapraszal na jam session na 7:30 i afterparty. Ale mielismy inne plany... Zrobilismy sobie swoja imprezke w pokoju, ktora o 23:00 rozpedzil recepcjonista....:)


Shiva Cafe












09/06/2010

Rano czulismy sie fatalnie, nasze zoladki byly w oplakanym stanie. Mi na szczescie szybko przeszlo, ale Jurek, jak sie pozniej okaze, mial sie z tym meczyc jeszcze pare dni.
Spakowalismy sie i ok. poludnia zostawilismy plecaki na recepcji.
Poszlismy do Muzeum Historii Tybetu, ktore zlokalizowane jest w Tsuglagkhang Complex (5Rs/os). Potem siedzielismy kilka godzin w restauracji Hotelu Green czekajac na wieczor, kiedy to odjezadzal nasz autobus nocny do Delhi. Na ktory zreszta udalo nam sie kupic 4 ostatnie bilety...


tybetanska "zupa" Thuntuk


i do tego taki pampuch....

Autobus odjezdzal o 19:00. Poczatkowo nie potrafilismy zlokalizowac, skad on w ogole odjezdza. Miejscowi podawali sprzeczne informacje. W koncu przyjechal. Jak na najwyzszy standard, czyli volvo, troche za bardzo przypominal zwykly polski autobus, ale nam i tak bylo wygodnie... Mc Leod pozegnalo nas burza z piorunami.






swiat zza szyby autobusu









------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Delhi_powrót...
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

10/06/2010

Podroz do Delhi minela nam szybko, bo tym razem rzeczywiscie dalo sie spac w autobusie. Siedzenia byly wygodne, rozkladaly sie (mimo ze w ostatnim rzedzie), nie bylo pijanego biletera i byla klima.
Do Delhi dotarlismy kolo 8 rano. Wysadzili nas nie wiem gdzie. Od razu pojawil sie jakis taksowkarz, ktory za przetransportowanie nas na Main Bazar chcial 700Rs za cala taksowke. Zaczelam go wypytywac, jak to mozliwe, ze za taki krotki dystans chce 700Rs, a z lotniska na Main Bazar placi sie 300Rs. Schodzil coraz bardziej. Ale na szczescie na rogu ulicy Jurek zauwazyl pre-paid taxi, ale takie obslugujace transport motorikszami. I w ten sposob za przejazd na Main Bazar zaplacilismy 60 Rs/2 osoby :)
Dotarlismy do Raj's Cozy Inn, gdzie tym razem dostalismy pokoje z klima. Temperatura w Delhi nie byla juz taka masakryczna jak zaraz po przyjezdzie z Polski. Tzn. bylo kolo 43 stopni. Ciagle goraco.

















Mielismy w planach troche pozwiedzac, ale podczas sniadania stwierdzilismy, ze temperatura nie jest ku temu zbyt odpowiednia. O 11:00 slonce palilo skore zywym ogniem. Nie mielismy sil na nic. Wiec poszlismy do kina. Znalezlismy jakies wypasione kino przy Connaught Place, w ktorym grali filmy po angielsku i obejrzelismy, co akurat bylo - "Prince of Persia". Milo bylo posiedziec w klimie....
A potem to juz tylko do hotelu, prysznic i na lotnisko. A na lotnisku okazalo sie, ze cos nam sie pomylilo i nasz samolot odlatuje 2 godziny pozniej niz nam sie wydawalo. A na lotnisko wpuszczaja dopiero na 3 godziny przed odlotem. Na szszczescie naprzeciwko jest poczekalnia. Bilety sprawdzaja wszedzie, gdzie sie tylko da (przy wejsciu na lotnisko, wejsciu do poczekalni...).
Wylecielismy ok. 2:40 czasu hinduskiego. W Wiedniu bylismy kolo 7 rano czasu naszego.
A samolot do Warszawy byl dopiero o 17:40, wiec mielismy do spedzenia w Wiedniu wlasciwie caly dzien.
Jest super extra kolejka z lotniska do centrum Wiednia (zatrzymuje sie przy Stadtpark), ktora jedzie tylko 16 minut. Bilet w obie strony 18Euro/os. Chyba najlepsze polaczenie lotniska z centrum miasta, jakie znamy.
Akurat przyszla do Europy fala upalow, wiec wiekszosc czasu spedzilismy w parkach, wylegujac sie na trawie.
Mila to byla odmiana po Delhi...






























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz