LAOS

Jest to zapis kolejnego kawałka naszego bloga prowadzonego podczas podrózy po Azji pd-wsch. Do Laosu dotarliśmy z Kambodży przekraczając granicę busem.


a tak przedstawia się nasza trasa po Indochinach

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Don Det i Champasak...
5 grudnia 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Don Det to wyspa.

Jedna z wielu w krainie zwanej Si Phan Don (Cztery Tysiace Wysp).

Nie wiem, czy jest ich az tyle, ale jest wiele...

Kraina ta lezy tuz przy granicy z Kambodza. W tym miejscu Mekong rozszerza sie na kilkanascie kilometrow tworzac prawdziwa mozaike wysp i kanalow. Niektore wyspy sa zamieszkane, inne zupelnie niedostepne. Miejsce to jest prawdziwym cudem natury i oczywiscie duza atrakcja turystyczna. My upatrzylismy sobie jedna z najmniejszych zamieszkanych wysp - Don Det. Jej najwieksza zaleta jest to, ze raczej nie trafiaja tam zorganizowane wycieczki. Klimat jest po prostu sielankowy....

Ale zanim napisze Wam jak tu pieknie i co tu w ogole mozna robic, opisze jak tam w ogole trafilismy....

Otoz w Phnom Pehn kupilismy bilety na autobus do Steung Treng (miasto w Kambodzy 2 godziny drogi od granicy). Jechalismy tam 7 godzin.

niektórzy przespali całą drogę

Granice zamykaja ponoc o 17:00, wiec przenocowalismy w Steung Treng. Spalismy tu w jakims Sekong Star Hotel, ale nie polecamy, bo wlasciciel to kawal cwaniaka. Za bilet na Don Det zazyczyl sobie 13 dolcow i mimo ze towarzyszacy nam koles z Izraela ostro sie z nim targowal, nic nie chcial spuscic. Za te sama droge tylko w przeciwnym kierunku na Don Det sprzedawali bilety za 9 dolarow. Poza tym koles oklamal nas, ze na Don Det nie ma mozliwosci wymiany dolarow na laotanskie kipy i przekonal nas, ze powinnismy wymienic u niego po bardzo dla nas niekorzystnym kursie. Jako ze w przewodniku tez zwracali uwage, zeby zabrac na wyspe tyle kipow ile potrzeba na caly pobyt, uwierzylismy mu. Oczywsicie na Don Det pelno jest miejsc, w ktorych mozna wymienic dolary po kursie bardzo zblizonym do bankowego. No nic...podroze ksztalca...

Nastepnego dnia rano busem dotarlismy do granicy. Granica wyglada tak, ze stoja sobie dwie budki w szczerym polu, a wokol hasaja kozy...

granica kambodżańsko-laotańska

Najpierw w jednej budce spotykamy celnikow kambodzanskich, ktorzy za 1 dolara wbijaja nam kilka pieczatek do paszportu. Potem idzie sie kilkaset metrow do drugiej budki, gdzie celnicy laotanscy za 1 dolara wbijaja do paszportu swoje pieczatki. Przesiedlismy sie do innego busa i podjechalismy pare kilometrow do Ban Nakasang. Na brzegu Mekongu wsadzili nas do lodki, ktora zabrala nas na Don Det. Okazalo sie, ze lodka jest w cenie biletu autobusowego.


przystań w Ban Nakasang

Wyladowalismy na polnocnym skraju wyspy, co sie nazywa Ban Hua Det. Wyspa wyglada tak, ze wzdluz niej leci sciezka, gdzie rozlokowane sa bungalowy.


Po 15 minutach marszu dotarlismy do Mr Tho's Bungalows, gdzie za 20 tys. kipow (7 zl) wynajelismy urocza drewniana chatke z tarasem wychodzacym na Mekong. Warunki nie byly moze jakies luksusowe, ale bardzo tam uroczo... Szczegolnie milo to bylo siedziec sobie w hamaku na tarasie wieczorem... Sielana, mowie Wam....


Mr Tho's Bungalows na Don Det





Cala wyspa sprawia wrazenie, jakby czas sie tam zatrzymal. Nie ma tam samochodow, z rzadka tylko przemknie sciezka jakis motor. Wszyscy poruszaja sie po niej albo pieszo, albo na rowerach. Prad jest z generatora od 18:00 do 22:00. Jest cicho i spokojnie. Wokol rosna palmy i bambusy.





Don Det polaczona jest z Don Khon (taka wieksza wyspa, gdzie laduje wiekszosc turystow) mostem kolejowym. Ale kolei, wybudowanej przez Francuzow, dawno tam juz nie ma. Codziennie za przekroczenie mostu placi sie 9 tys. kipow :)








Najwieksza atrakcja Don Khon sa wodospady Tat Somphamit (Li Phi Falls). Lokalni mieszkancy wierza, ze uwiezione sa tam zle duchy... Spacer z Don Det nad wodospady zajal nam okolo godziny. Dalej jest tez piaszczysta plaza nad Mekongiem, ale nurt rzeki byl dla nas zbyt silny, zeby poplywac.













dziwny pan

...............

Nastepnego dnia rano wypozyczylismy rowery, na ktorych zjezdzilismy prawie cala Don Khon. I w sumie nic takiego szczegolnego tam nie bylo, ale naprawde przyjemnie bylo jechac sobie wsrod pol ryzowych i palm...


zabytkowa lokomotywa na Don Khon


szkoła w zrujnowanym budynku pokolonialnym


dzieciaki w trakcie przerwy







...............

"most" donikąd






kolejne nieudane podejście do jedzenia laotańskiego - tym razem ryba w liściu bananowca







Wieczorem chcielismy poplynac na "sunset cruise" - rejs lodeczka wsrod wysp i ogladanie zachodu slonca. Znalezlismy jedno miejsce, w ktorym organizowali cos takiego. Ale bardzo chce przezd tym miejscem wszystkich przestrzec. Otoz jest to "stoisko" naprzeciwko kafejki internetowej Happy Island. Przylaczyl sie do nas poznany na wyspie Polak - Jacek i w trojke zaplacilismy kobiecie 100 tys. za lodke. Lecz kiedy pojawil sie jej maz, a nasz kierowca, okazalo sie, ze jest kompletnie pijany. Oczywiscie nie chceilismy z nim plynac. Chlopaki sie jeszcze wahali, przekonywali mnie, ze raczej sie nie potopimy... Ale sie uparlam, ze z narabanym kolesiem nigdzie nie plyne. Gdy poprosilismy o zwrot kasy, oddal nam tylko czesc, mowiac, ze za reszte juz kupil benzyne. Oczywiscie zaczelismy sie z nim klocic. W koncu oddal nam calosc wydajac przy tym wojowniczy okrzyk wyladowujac chyba w ten sposob swoja agresje. Potem zaczal na nas strasznie krzyczec po laotansku (jurek: powtarzal tez z angielska dosc dlugo: "fucking europeans" :-) ) i wymachiwac groznie rekami.

Skonczylo sie tak, ze poszlismy na zachod slonca do knajpki. Gdzie obslugiwal nas kompletnie narabany koles....:)





Miejscowi chyba maja jakis problem z Laolao (to taka ichnia whiskey) (jurek: troszke bardzej miejscowy bimber :-) ). Od kiedy ni stad ni zowad zaczeli sie na wyspie pojawiac turysci, niektorzy miejscowi nie bardzo chyba wiedza, co z ta kasa, co nagle zaczela sie pojawiac, zrobic. Wlasciwie to spodzewalam sie tlumow narabanych turystow, nie miejscowych. Ale turysci grzeczni sa...
Nie wiem tylko dlaczego, ale bardzo duzo bylo ludzi z podrapanymi kolanami, rekami, czasem twarzami. Wygladalo to troche tak, jakby mieli wypadki rowerowe, ale az nie chcialo nam sie wierzyc, zeby az tyle ludzi... (jurek: ja mysle ze to od jazdy rowerem po Lao Lao, tudziez innych uzywkach...)


wschód słońca z naszego tarasu





I tak to spokojnie i sielankowo uplynely nam dwa dni. Trzeciego wyruszylismy do Champasak. Codziennie sa dwa busy - o 8:00 rano jest lokalny, o 11:00 jest Vip Bus. Bilet obejmuje lodke z Don Det, ale juz nie obejmuje promu do samego Champasak. Miasteczko bylo kiedys stolica laotanskiego krolestwa. Nie chce sie w to wierzyc - wyglada bowiem jak wieksza wioska. Najwieksza i jedyna chyba atrakcja jest tam swiatynia z tego samego okresu co Angkor w Kambodzy - Wat Phu Champasak.





Zatrzymalismy sie tam w bardzo przyjemnym hoteliku - Khamphoui Guest House. Jako ze tuktuk kosztowal az 10 dolarow wypozyczylismy rowery za 10 tys. kipow/rower.


Khamphoui Guest House

Do swiatyni jest ok. 8km. A trasa jest bardzo malownicza, w oddali widac zielone wzgorza, i dzieciaki machaja i krzycza "sabadii" (laotanskie "dzien dobry"). Sama swiatynia po obejrzeniu ruin Angkoru w Kambodzy nie robi moze wrazenia, ale jest bardzo pieknie polozona na wzgorzu. A prowadzi do niej aleja, wzdluz ktorej rosna takie drzewa z pieknie pachnacymi kwiatami. I niezbyt duzo tam turystow....





.................







..............

................







Nastepnego dnia rano sprzed hotelu zlapalismy jakis pojazd jadacy do Pakse. To taki odkryty bus byl i strasznie w nim zimno bylo. A jeszcze dosiadla sie jakas pani z czarnymi beczkami, w ktorych wole nie wiedziec co miala. Ale strasznie smierdzialo zesputym miesem. Tym razem prom byl w cenie biletu (20 tys/os). Jak tu sie bilet kupuje, to nigdy sie nie wie, co on wlasciwie obejmuje...

W Pakse wysadzili nas gdzies, co toche tylko wygladalo na dworzec autobusowy. Okazalo sie, ze za 10 minut odjezdza autobus do Tha Khaek (8:50), naszego nastepnego celu podrozy. Nastepny byl dopiero o 10:30, wiec sie za dlugo nie wahalismy, bo bardzo dluga podroz nas czekala. Zdazylismy tylko kupic na targu kisc bananow i ruszylismy... I te banany zycie nam uratowaly, bo po drodze jak sie zatrzymywalismy to do kupienia byly tylko szaszlyki z rozplaszczonych kurczakow, szaszlyki z podrobow i szaszlyki z konikow polnych. Czasem jeszcze sprzedaja pieczone chrabaszcze.... I jajka nadziewane, ale nawet nie chce wiedziec czym nadziewane. I jeszcze jakas dziwna rosline sprzedawali, co wygladala jak zielona sluchawka od prysznica. Na tych przystankach to wygladalo to tak, ze pasazerowie nie wysiadali z autobusu, tylko do srodka wpadal tlum kobiet z tymi wszystkimi przysmakami na patykach i robil sie niesamowity rozgardiasz. Tym bardziej ze czesc pasazerow chciala wyjsc z autobusu, ale nie mogli sie przepchnac przez te kobity...



................

Bylismy naprawde glodni kiedy dotarlismy do Savanakhet, gdzie w koncu mozna bylo kupic normalne jedzenie, w sensie bagietke, ser (jurek:topiony oczywiscie) i normalne gotowane jajko.


przepakowywanie na dworcu w Savannakhet



Po tej podrozy mialam serdecznie dosc podrozy lokalnym autobusem z lokalsami w srodku...

Otoz taki autobus rozni sie tym od autobusu turystycznego (VIP bus), ze cala droge z glosnikow lupie laotanska muza. Podobno zwracanie uwagi, zeby sciszyli, na nic sie zdaje. My nie probowalismy nawet, tylko tak slyszelismy od pary poznanych Polakow. Naogladalismy sie mnostwa laotanskich teledyskow. I jakbysmy chcieli to moglismy nawet pospiewac razem, bo kazdy teledysk zaopatrzony jest w tekst (takie karaoke). I jest linia tekstu po laotansku i pod spodem linia tekstu dla turystow pisana alfabetem lacinskim z angielska wymowa :) Autobus lokalny wyroznia sie jeszcze tym, ze co chwila zatrzymuje sie, zeby kogos zabrac lub wysadzic. Z Pakse wyjezdzalismy chyba godzine zbierajac ludzi z drogi. Ponadto autobus lokalny zaladowany jest po brzegi. Na dachu naszego autobusu upchali chyba z tone kapusty, drewniany stol z krzeslami, motor, rowerek dzieciecy i kurczaki (zywe). A w srodku w przejsciu lezalo kilkanascie workow z ryzem, tak ze przejscie bylo na wysokosci siedzen i po tych workach oczywiscie wszyscy chodzili i czasem taki worek pekal i ryz sie wysypywal na przejscie. Ale to nic...

Po 11 godzinach podrozy strasznie wymeczeni dotarlismy do Tha Khaek.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Pętla...
5 grudnia 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Nic wspolnego z opowiadaniem Hlaski.. cale szczescie :-)

To zabrzmi dosc dziwnie z naszych ust, tudziez palcow, ale przejechalismy na motorze 450 kilometrow...

No dobra, nie jednego dnia, ale w 4 dni, no i nie do konca na motorze, bardziej motorku... (takim 100 cm, chinskim... marki Shengma). No ale i tak, czego jak czego, ale tego sie nie spodziewalismy po sobie.

A bylo to tak:

W przewodniku wyczytalismy, ze dosc popularne wsrod turystow jest wypozyczenie motorka z Tha Khaek i zrobienie tzw. The Loop (Petla) - 4 dniowej trasy przez gorzyste tereny parku krajobrazowego o wdziecznej nazwie Phu Hin Bun. Spodziewalismy sie w takim razie malego tloku, ale okazalo sie, ze az tak popularne to to nie jest i spotkalismy przez 4 dni moze z 5 osob robiacych ta sama trase... no ale po kolei:

Dzienniki motocyklowe...

DZIEN 1 - 1 grudnia 2008
Rano poszlismy do wlasciciela hoteliku, w ktorym nocowalismy (Tha Khaek Travel Lodge) po rady (gratis), motorek (400.000 kip czyli ok. 50 USD za 4 dni) i mapke (gratis) naszej trasy, zaopatrzylismy sie w maseczki przeciw pylowe (2000 kip sztuka) i ruszylismy na spotkanie przygodzie (bezcenne).


The Loop - mapa trasy
Pierwsze 100 km do Vienh Kham uplynelo nam po dobrej asfaltowej szosie, uczylem sie zmieniac biegi... Osiagnelismy zatrwazajaca srednia predkosc 40 km/h i zuzylismy 1,5 litra paliwa :-)...

Ania: Przy maksymalnej osiaganej predkosci 60km/h moj kask unosil sie na 1,5 cm od mojej glowy, dzieki czemu mialam przewiew miedzy glowa a kaskiem. Ale to nie w predkosci lezal problem, lecz w kasu, ktory byl prawdziwie gowniany i bardziej przypominal kask budowlany niz motorowy. Jurek sie smial, ze mamy kaski z poduszka powietrzna :) A w dodatku to mi sie trafil rozowy....


Jurek się śmiał, że wyglądam jak grotołaz...





Poza tym trasa byla dosc nudna... ale dla nas na razie wystarczaly emocje zwiazane z jazda... Tutaj tez zatrzymalismy sie na jedzenie... nie mieli bagietek (nasz glowny skladnik pozywienia... naprawde staralismy sie probowal Laotanskiego zarcia... (konikow polnych nie), ale po pierwsze - maja prawie samo miecho, a po drugie - do wszystkiego dodaja przyprawe, od ktorej zapachu robi mi sie niedobrze...) mieli za to sticky rice (klejacy sie ryz), zreszta to wszedzie maja... ryz jest ok, jak to ryz... i strasznie sie klei :-) jak to klejacy sie ryz...

Zamowilismy poza tym zupe rybna, tudziez rybe z warzywami, za bardzo nie wiem co zamowilismy, bo dogadywalismy sie zupelnie na migi... Paskudne w kazdym razie :-)

bardzo zła zupa

Ania: Jedzenie laotanskie jest tak paskudne jak Jurek pisze, a nawet i bardziej... Wlasciwie przezyjemy w tym Laosie tylko dzieki Francuzom, ktorzy rozpowszechnili tu bagietki. Juz strasznie tesknie do normalnego jedzenia, tzn. normalnego dla mnie. A juz najbardziej to tesknie do Edziowych kartaczy z soczewica. Snia mi sie po nocach, budze sie i mam je przed oczami.... Normalnie oszaleje przez te kartacze...

Az szkoda tych Laotanczykow, ze oni takie niedobre jedzenie maja...


Odbilismy z glownej drogi, tego dnia mielismy jeszcze do przejechania ok. 90 km, ktore okazaly sie cudownie malownicza trasa przez wzgorza tuz przy formacjach wapiennych. W przewodniku opisali ta trase jako "cos jak gra komputerowa", rzeczywiscie droga fajnie sie wila, raz pod gorke, raz z gorki.. tylko wypadkow mniej mielismy... tzn. zadnego... W pewnym momencie dojechalismy na punkt widokowy i troszke nas zatkalo (punkt sie nazywa Phou Pha Mane), no pieknie bylo po prostu.


punkt widokowy







Potem odbilismy z petli na Kong Lo i czekalo nas ok. 40 km po glownie zwirowej, czasem baaardzo zakurzonej drodze do noclegu... Nocowalismy w bardzo przyjemnym hoteliku nad rzeka (10 usd). I bardzo sie zdzwilismy, bo tuz obok (w drozszym hoteliku za 30 usd) byla bardzo fajna knajpka z bagietkami i dobra zupa warzywna...

A juz sie balam, ze nas znow obiad z samego sticky rice czeka. A tu nawet herbata byla, i to Lipton (troche sie przeprosilam z herbata Lipton w Laosie, bo w domu to jej nie tykam, a tu pije ze smakiem, a to dlatego, ze najczesciej to jest tylko lao tea, co smakuje jak zielona z jakims lekarstwem) i to w porcelanie podana. Mowie Wam...


droga do Kong Lo




na mostach trzeba uwazac, zeby akurat trafic w deske podczas przejazdu


widok z tarasu naszego hoteliku





DZIEN 2 - 2 grudnia 2008


droga do Kong Lo



Zaczelismy od glownej atrakcji petli, a chyba takze jednej z glownych atrakcji Laosu... jaskini Kong Lo. Przez jaskinie plynie rzeka przez 7,5km. To jakis naturalny fenomen. Wplywa sie do niej lodka. Wiedzielismy, ze to tak ma byc, ale jak dotarlismy do wejscia jaskini to zatkalo nas po raz drugi... Pamietacie moze film Goonies? No to cos takiego jak tam bylo...

jeziorko przed wlotem do jaskini






sternik niesie ster


wlot do jaskini

Jaskinia jest miejscami olbrzymia, wysoka na kilkadziesiat metro w, szeroka tez podobnie, plynie sie oczywiscie z przewodnikami (lodka kosztuje 100.000 kipow) i latarkami. Po drodze wysiada sie raz podziwiac jedyne podswietlone miejsce w jaskini, gdzie jest bardzo duzo stalagmitow, stalaktytow i innych cudow.... i jeszcze kilka razy, gdzie jest za plytko zeby lodka mogla plynac... wyplywa sie po drugiej stronie gory, gdzie tez zabralismy pewnego pana z dzieckiem z okolicznej wioski na stopa (mielismy jeszcze 1 miejsce w lodce). Dla kilku wsi to wciaz jedyna w miare szybka droga do troszke wiekszych miejscowosci... Jak na takie miejsce to turystow nie bylo specjalnie wielu... w ciagu 3 godzin plyniecia w ta i z powrotem naliczylem moze z 5 lodek z turystami... (max 3 osoby w kazdej), u nas trzeba by sie zapisywac miesiac wczesniej podejrzewam...

Ania: no na mnie niesamowite wrazenie wywarla ta jaskinia, az przerazajaco troche bylo, bo sie plynie w prawie zupelnej ciemnosci, tylko latarki dwoch sternikow daja troche swiatla. I tylko brakowalo jakiegos stwora wynurzajacego sie z wody...



















.


widoczne z daleka wyjscie z jaskini




... i jestesmy po drugiej stronie





Tego dnia jeszcze tylko krotka przejazdzka (45 km ta sama trasa co dzien wczesniej tylko w przeciwnym kierunku) i nocleg.


Zakup paliwa - trzeba tylko pamietac, ze do motorkow jest czerwone:)


tankowanie

DZIEN 3 - 3 grudnia 2008
Ten dzien mial byc dniem z najgorsza droga (i byl) i dosc dluga trasa (ok. 130 km), wiec wstalismy rano, zjedlismy bagietke i ruszylismy w trase ok 8 rano. Zaczelo sie ok, piekne slonce i w ogole... ale po kilku kilometrach jazdy pod gorke zaczela sie mgla i zrobilo sie lodowato (ja mialem sweter a Anula polar, ale nic przeciw wiatrowego...), tzn nie do konca lodowato, bo bylo troche ponizej 15 stopni, ale we mgle i na motorku.... no zmarzlismy, zmarzlismy baaardzo :-). Jechalismy wolno (nie wiem jak wolno bo juz 1 dnia wysiadl nam predkosciomierz) i 80 km przejechalismy w 2,5 h... W miedzyczasie ubierajac wszystko co mielismy (ja 2 pary skarpetek np., a Anula tez, ale 2 pare na dlonie... co bardzo jej sie spodobalo...)



...............

..............

Ania: Kurka, mi to tak zimno bylo, ze chcialam zawracac. I juz naprawde nie mialam pomyslu, co jeszcze moge na siebie wlozyc. Jurek zapmnial, ze jeszcze mialam recznik na szyi:) A jak jechalismy, to mi lzy plynely po policzkach z tego zimna. Ja nie wiem, co to bedzie, jak do Polski wrocimy - ja chyba spod koldry nie wyjde...

Dojechalismy do takiej wiekszej wioski, gdzie chcielismy sie napic herbaty, ale nie bardzo mieli w knajpie, dali nam Lao Tea (takie cos ziolowe) o temperaturze letniej, za co nie wzieli nawet kasy :-) , dobre ludzie....
Ale tam znalazlem skarb... Na straganie byly polarki... i jeden z dwustu byl nawet mojego rozmiaru... To nic ze wsciekle zielony, ale wydalem 10 pln i zakupilem... Ciepelko...
W ogole zreszta po chwili sie ocieplilo i nie bylo juz zle... Tzn. droga zrobila sie zla... baaaardzo duzo dziur, wlasciwie same dziury, no ale dalismy rade i szczesliwie dojechalismy do Nakai, nasz kolejny postoj. Tutaj szukalismy przez chwile noclegu, i dorwaly nas jakies pijane Laotanskie panie, ktore mialy jakas impreze, na ktorej cos jakby tanczyly (panowie tez byli) i pily duzo piwa, i koniecznie chcialy nas napoic piwem i zaciagnac w tany... agresywne byly... Jakos sie wyswobodzilismy, wskoczylismy na motor i tyle nas widzieli...




las zalany przez budowe tamy







Udalo nam sie znalezc hotelik (ok 6 USD) i knajpke i... zdziwilismy sie... Trudno sie nie zdziwic jak sie jedzie 3 dni trasa, ktora uczeszcza kilku turystow dziennie, gdzie ciezko dostac bagietke :-), gdzie wlasciwie wszystkie napotkane dzieciaki i wiekszosc doroslych machaja lapkami i wolaja sabajdi (dzien dobry), na tyle niewielu jest turystow, no i zachodzimy do knajpki, a tam lodowka z winami, bardzo duzy wybor jedzenia (europejskie zupy, makarony, ryby i baaaagietki z prawdziwym SEREM (poza duzymi miastami nie do dostania) i warzywkami, i koktajle (szejki w sensie) owocowe) i to pysznego. Knajpka (Houaphou Restaurant) byla co prawda dosc droga (za jedzenie i picie za 2 osoby zaplacilismy ok. 40 pln) ale bylo tez HBO na duzym ekranie i wieczorem przyszlismy na piwko, polowe filmu "300" (pozdrowienia dla Dzio i jego ud) i prawie caly film "Rybki z ferajny" :-) No po Kambodzanskich filmach klasy Z i muzyce Laotanskiej tejze klasy, to byla naprawde fajna odmiana...
W knajpie oczywiscie nie spotkalismy ani jednego miejscowego, przewinelo sie za to moze z 4 poza nami trurystow no i pogadalismy troszke z bardzo milym wlascicielem (ktory po obejrzeniu fragmentu "300" powtarzal dlugo: "dziwne..." i smial sie...). Powiedzial nam tez, ze maja odblokowac lotnisko w Bangkoku, i ze w Laosie takie protesty by nie przeszly, ze ludzie organizujacy by bardzo szybko "poznikali"...

Ania: No ja nie wiem, ruszajac w te trase, myslalam, ze tam jest dosc turystycznie, ale jednak okazalo sie, ze na szczescie jestesmy jednymi z nielicznych tam turystow. Niektorzy miejscowi rozdziawiali buzie na nasz widok... I to nawet wtedy jak juz zdjelam skarpety z rak....


Houaphou Restaurant w Nakai

DZIEN 4 - 4 grudnia 2008
Dzien zwiedzania Jaskin. Trasa Prowadzila znow miedzy gorami wapiennymi, cos jak nasz Ojcowski Park... tylko duzo bardziej rozlegly i urozmaicony chyba tez duzo bardziej. I skaly sa czarne, a nie biale.


Przejechalismy tego dnia ok 80 km, dosc szybko poszlo... i pod koniec odwiedzilismy 3 jaskinie:
- Nang Aen - dosc ciekawa, bardzo turystyczna (wejscie 10.000 kip), tzn ze zrobionymi schodkami, oswietleniem itd. duza, z jeziorkiem w srodku. Nie zachwycila nas, ale byla ok.







- Xien Liab - zupelnie nie skomercjalizowana (tzn. dzieciaki skomercjalizowaly, pokazujac do niej droge i zarabiajac tak kase :-). Wypelniona jest jeziorem, ale da sie w niej lazic po skalach, ma mniej niz 100 m dlugosci i naprawde robi super wrazenie (jest dosc jasno w niej, bo z obu stron wpada swiatlo, ale latarki sie przydaja).

nasz maly przewodnik









- jaskinia Pa Fa - w 2004 roku odkryl ja jakis miejscowy bat-hunter i okazalo sie, ze w srodku bylo kilkaset posagow (malutkich i troche wiekszych) Buddy... Podobno przelezaly tam ok 600 lat. Jaskinie zamieniono na swiatynie, powstawiano dywany i jakies kolorowe badziewia jak to w swiatyniach buddyjskich i nie robi to juz zbyt dobrego wrazenia... tzn. moze robi duchowe, jak ktos to czuje... no w kazdym razie nic powalajacego :-)


droga do Pa Fa






stare schody do jaskini, teraz juz sa porzadne nowe betonowe


A tak wygladaja traktory

Wrocilismy do Tha Khaek, zajechalismy jeszcze na Stare Miasto nad Mekong zjesc obiad, potem do hotelu oddac motor (pan Khu (wlasciciel) sie zdziwil, ze nie mielismy ani jednej awarii ani nie zlapalismy gumy (to rzadkosc, niektorym udaje sie po 5 razy ta sztuka)) i prosto na przystanek autobusowy, coby zlapac lokalny autobus do stolycy (Vientiane) a zarazem najwiekszego miasta (300.000 mieszkancow) Laosu.

Bilet kosztowal nas 60.000 kipow (ok. 20 pln) (po przyjezdzie tutaj okazalo sie, ze autobus turystyczny kosztuje 160.000). Droga byla ok (nie bylo tv ani muzyki, byli za to pijani Laotanczycy, ale tylko przez pol drogi (znow musialem odmiawiac przyjemnosci napicia sie z nimi, strasznie nietowarzyski sie zrobilem...)), Dotarlismy przed 23:00 do Vientiane, zaszlismy do polecanego w Lonely Planet hotelu (unikac polecanych), ktory mial kosztowac ok 15 usd, a kosztowal 24, ale nie chcialo nam sie po nocy szukac, zreszta ciezko moglo byc. Ten pokoj byl ostatnim wolnym w hotelu, a na nastepny dzien nie bylo w ogole juz wolnych... I dobrze, bo znalezlismy o bardzo podobnym standardzie za 12 usd z 300m dalej... Ale to juz moze nastepny wpis...

PS. Nawet mi sie spodobalo... chyba jak mnie dopadnie kryzys wieku sredniego, to sobie prawo jazdy na motor zrobie... albo kupie motorynke chociaz...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Vientiane...
5 grudnia 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
No i jestesmy... to juz wlasciwie na zywo, bo z dzisiaj....
Na Vientiane mielismy bardzo malo ambitny plan... mielismy sie zrelaksowac, poobijac, popisac troche do Was i dobrze zjesc :-)
Plan wykonalismy prawie w 100%. Po znalezieniu rano hoteliku poszlismy na miacho... Najpierw ryneczek, gdzie wszystko po Indiach i Nepalu wydawalo nam sie drogie, takze z zakupow nici (no prawie :-) ). Po drodze zahaczylismy o swiatynie (Si Saket), bardzo ladna zreszta...

Si Saket

................





Po ryneczku i swiatyni zrobilo sie poludnie (jak ten czas leci :-) ) i byl czas na jedzonko... Szarpnelismy sie... czytalismy, ze Vientiane to jedno z najlepszych miejsc na swiecie jesli chodzi o stosunek jakosci jedzenia do ceny... Poszlismy do francuskiej knajpki (Cote d'Azur, czy jakos tak), gdzie dania kosztuja tak ok 20 pln... Duzo... Anula zamowila lasagnie z baklazanem, a ja niezalenie tez baklazana ale z plasterkami ziemniaka i w sosie serowym... Chyba nigdy w knajpie mi tak jedzenie nie smakowalo... Serio... bylo pyszne, po jedzeniu siedzialem i myslalem jak to w domu zrobic... ale chyba nie potrafie :-(... Gdyby ktos tam trafil, to odradzam za to tiramisu :-), nie dobre, pocieszylem sie... to za to robie duzo smaczniejsze... :-)
I tak nam mijal dzionek... Anula poszla na jakies zabiegi kosmetyczne, ja obczailem Internet, ktory nie dzialal... i znalazlem suszi za 5 pln (za 8 makow, chyba jeszcze sprobujemy tam pojsc...).

Potem jeszcze sie wybralismy do najwiekszej atrakcji Vientiane (Pha That Luang), taka Stupa cala zlota farba pomalowana, nawet fajna... i chyba dosc fotogeniczna... i spacerkiem poszlismy do hoteliku, po drodze wstepujac do takiego miejsca... takiego miejsca gdzie robia strasznie pyszne koktajle z najrozniejszych owocow (mango, melon, arbuz, chinskie gruszki, dragonfruit, sapodilla (nie mam pojecia co to, tzn wiem juz jak smakuje, z wierzchu wyglada jak kartofel), ananas i kilka innych, no pycha po prostu (2 pln za taka duza szklane), i duzy talerz owocow za 3 pln... i jeszcze na wynos wzielismy i sie chlodzi w lodowce... :-).


Pha That Luang



................

...............


w takich malutkich skrzynkach trzymane są ptaszki - można takiego kupić i wypuścić na szczęście - potem znowu je łapią:)




Patuxai




A potem potem to juz tylko tutaj z Wami jestesmy :-) i opisujemy glupoty... i jest juz 21.30...
No plan na dzis prawie wykonany (masaz jeszcze byl w planie, ale to chyba juz sie nie uda...).

A na koniec...
Różne fajne owoce azjatyckie (spotkane przez nas w Kambodży, Tajladii i Laosie):


to rambutan - pochodzi z Indonezji.
Ma słodki białawoprzezroczysty miąższ.
Pestki można jeść po uprażeniu, podobno.




Longan - owoc pochodzący z południowych Chin.
Nazwa dosłownie oznacza "smocze oko".
Bardzo nam posmakował. Pestki podobno też są jadalne,
ale nie próbowaliśmy.




Dragon friut (smoczy owoc, pitaja) - w środku jest biały z małymi czarnymi pestkami.
Jurkowi nie posmakował, bo czuł w nim smak maku, a on maku nie lubi.
Smak nie jest rzeczywiście jakiś specjalnie powalający, ale fajnie się komponuje w sałatkach owocowych




Karambola - Owoc ten zawiera kwas szczawiowy (kwas etanodiowy),
który może być szkodliwy dla osób z chorobami nerek.
Sok zrobiony z karamboli może być jeszcze bardziej niebezpieczny
z powodu stężenia kwasu.
(Atlas roslin)


Kaki (persymona, jabłko orientu, sharon) - mi nie smakował,
bo taki dziwny posmak zostawia w buzi,
jakby mączny taki trochę.
Zresztą wykorzystywany jest głównie do konfitur, dżemów i galaretek.



Tamarind (tamaryndowiec indyjski, powidlnik) - ma takie strąki - jak widać...
Nie próbowaliśmy, ale czytałam, że w ciemnobrązowym miąższu strąka
znajduje się 10 nasion otoczonych gęstą słodkawo-kwaśną masą.



A to guava - w smaku i wyglądzie przypomina jabłko - bardzo dobre to


Sapodilla (pigwica) - wygląda jak ziemniak, ale smakuje jak owoc :)


Durian - hmm jakoś tak się stało, że nie spróbowalismy tego owocu, a chyba warto.
Z tego, co o nim przeczytałam, wiem że ma smak wykwintny, a zapach okropny (czytałam o porównaniu do zapachu ścieków, odchodów zwierzęcych, onucek, zgniłych ryb,brudnych skarpet:) ). Podobno czasem widuje się znaki zakazujące spożywania durianów w miejscach publicznych. Ale nie ze względu na zapach samego owocu, lecz na strasznie śmierdzące bąki po jego zjedzeniu.



A poza tym: banany, kokosy, mandarynki, melony, arbuzy, liczi, mango, papaje, ananasy, pomelo i inne, co już nie pamiętam.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
...Vang Vieng i Luang Prabang...
13 grudnia 2008
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ale sie leniwi zrobilismy... ostatni wpis w Vientiane... juz nie pamietam, kiedy to bylo....

W stolicy posiedzielismy dwa dni wlasciwie obijajac sie caly czas. Zrobilismy troszke zakupow prezentowych na miejscowym ryneczku. Kupilam sobie tradycyjna spodnice laotanska - sin - wlasciwie wszystkie kobiety nosza taka spodnice, tylko te bardziej wyemancypowane nosza spodnie....

Z Vientiane pojechalismy lokalnym autobusem do Vang Vieng. Staramy sie w jakis sposob probowac oszczedzac kase, a ze nie potrafimy oszczedzac na jedzeniu, to zostaja noclegi i transport. Dlatego tez pojechalismy autobusem lokalnym, a nie jakims vipem... Niestety local busy maja to do siebie, ze nie zatrzymuja sie na siku (wc oczywsicie nie ma w autobusie) i jak sie uda gdzies po drodze wyczaic jakies krzaki, jak sie zatrzymuje, zeby kogos wysadzic albo zabrac, to luz...





Do Vang Vieng dojechalismy po zmroku (oczywiscie z ponadgodzinnym opoznieniem). Mielismy pewien problem ze znalezieniem noclegu, bo wszedzie bylo full. W koncu cos tam sie znalazlo. Vang Vieng jest bardzo specyficznym miasteczkiem. Jest bardzo ladnie polozone, otoczone przez gory i nad rzeka... ale turysci po prostu zapchali je... wyglada to jak takie biedniejsze Krupowki... W co 2 knajpie sa poustawiane telewizory i leci serial "Friends" i tak juz od dobrych kilku lat ten sam serial w kolko... gdzieniegdzie puszczaja The Simpsons, to chyba takie bardziej "undergroundowe" knajpy, a gdzieniegdzie nawet jakis film (najnowszy bond byl np... ale to juz widzielismy :-) ). No nie da sie ukryc, ze niezbyt nam sie tam podobalo.



regulamin naszego hotelu

Najwieksze atrakcje okolicy to jaskinie, do ktorych dostalismy sie pozyczonym motorkiem (znowu). Jaskinie juz nam sie nudza powoli :-)

Widzielismy: Tham Sang, Tham Hoi (tu mozna isc na 3 km spacer wglab jaskini, ale kiedy zaswiecilem latarka na sciane i tam byl pajak, taki duzy, z nogami jak taka nieduza dlon pewnie, to Ania stwierdzila ze wracamy :-) ), Tham Loup i Tham Nam - ta byla nawet fajna, wplywalo sie do niej na dmuchanej oponie, takiej duzej, ale ze woda byla zimna to Anula (narrator sie zmienil) nie zdecydowala sie. Nawet ladnie w srodku bylo, zwlaszcza tuz przy wejsciu, jak swiatlo jeszcze wpadalo i wode podswietlalo od dolu.

A tak w ogole najwieksza atrakcja miasteczka (poza Friendsami i paleniem trawy) jest tzw. tubing, czyli splyw na nadmuchanej detce w dol rzeki, najczesciej z piwem w reku. Podobno frajda, ale nie bylo zbyt goraco tego dnia i jakos niezbyt nam sie chcialo, wiec ominelo nas to.





Tham Sang (Elephant Cave)


Tham Loup





Nastepnego ranka ruszylismy dalej, tym razem minibusem, jako ze przestraszylismy sie 11-godzinnej podrozy lokalnym srodkiem transportu :-). Pojechalismy do Luang Prabang. Niektorzy twierdza, ze to najladniejsze miasteczko w pld. wsch. Azji. Rzeczywiscie bardzo malownicze, przez co tez strasznie duzo turystow, ale juz bez Friends'ow i trawki. Zreszta w miasteczku jest godzina policyjna od polnocy i wszystkie knajpy moga byc tylko do 23.30 otwarte. Nie moglismy tez pozyczyc motorka, bo policja zabrania wyzpozyczania motorkow :-), podobno za duzo wypadkow z udzialem turystow bylo...

Miasteczko to (23.000 mieszkancow) bylo siedzibo krola do 1974 roku, kiedy to go przepedzili. Jest pelne swiatyn, mnichow i postkolonialnych budynkow. Bardzo przyjemne... nic w sumie takiego wyjatkowego tam nie robilismy poza wloczeniem sie po uliczkach (kilku) i szwedaniem po nocnym targowisku.
Wygladalo to tak, ze od ok 16.00 na glownej ulicy rozkladaly sie stragany z roznymi roznosciami, a policja zamykala ruch dla pojazdow. Targowisko tez ladnie wygladalo, strasznie senne to wszystko i takie spokojne.

główna ulica Luang Parabang



.............

.............
night market




Wat Xieng Thong z XVI w.

.............

...............










.............

................

Bylismy jeszcze na kilkugodzinnej wycieczce (50 tys. bahtów/os.) nad wodospad do parku Tat Kuang Si (w Luang Prabang spedzilismy w sumie 2 dni), przy ktorym mozna bylo sie tez wykapac, z czego skorzystalem (zimno ale przyjemnie). I to chyba tyle...


















Ostatniego wieczora wspięliśmy się na wzgórze Phu Si (20 tys. bahtów/os.), żeby obejrzeć zachód słońca.



..............





Z Luang Prabang juz prosta droga do Tajlandii :-). Dwa dni rzeka z noclegiem w takiej wiosce gdzie sa tylko pensjonaty :-). Bardzo przyjemna wycieczka lodka (slowboat) po Mekongu, ciagle w bardzo ladnej scenerii buszu i wzgorz naokolo rzeki. 2 dni siedzenia, wcianania zakupionych wczesniej bagietek i owocow, czytania i innych przemyslen :-). Mi sie podobalo, Ania mowi, ze jej tez...


slow boat






ogłoszenie w pokoju hotelowym w Pak Beng


A takie cudo wyłowili żolnierze amerykańscy w 1996 - jest to tzw. Phaya Naga (Naga Fish) o dł. ok. 7 m. Amerykanie zabrali ją do Stanów do badań, ale podobno nie przeżyła miesiąca.


dziewczynka z Pak Beng

Drugiego dnia splywu dotarlismy do granicy z Tajlandia, ktora przekroczylismy tez lodka (tuz przed jej zamknieciem). W tajlandii sie okazalo, ze jest jeszcze busik do Chiang Mai (nastepny cel podrozy), wiec zalaplismy sie na niego, dodatkowe 5 godzin siedzenia i dotarlismy do Chiang Mai jakos pozno w nocy (dobre drogi w tej Tajlandii i transport sporo tanszy, w ogole Tajlandia to juz taka troche Europa :-) , strasznie tu latwo sie podrozuje...), gdzie jestesmy i gdzie spedzimy jeszcze kilka dni. Juz chce nam sie wracac, chociaz Ania mowi, ze tu Tajowie to robia wszystko zeby umilac czlowiekowi zycie i zeby jak najdluzej sie chcialo zostac... :-)

pozdrawiamy... o Chiang Mai w nastepnym wpisie :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz