BORNHOLM


W tym roku właściwie nie planowaliśmy już większych wypadów za granicę. Po czerwcowej eskapadzie do Chorwacji i Bośni nie bardzo mieliśmy też środki na kolejną wycieczkę.
Ale że nasze decyzje wyjazdowe raczej rzadko są racjonalne i przemyślane, a nasi przyjaciele, Ewa i Luka, właśnie wybierali sie na Bornholm, szybko stwierdziliśmy, a może by jednak...
Moje zastanawianie się nad sensownością wyjazdu trwało kilka senkund dłużej, bo akurat byłam w 4 miesiącu ciąży. Niezadowolonemu z mojej decyzji lekarzowi obiecałam, że będę bardzo uważać...
Potem na szybko Jurek kupił relingi na dach samochodu, skompletowaliśmy potrzebny sprzęt i w drogę... Rowery wzięliśmy swoje (na Bornholmie można je też wypożyczyć), przyczepkę dla Go mieliśmy kupioną jakiś czas temu (Croozer Kid for 2), sakwy pożyczyli nam rodzice.
Założenie było takie, że włączamy wersję oszczędnościową, co na wyspie takiej jak Bornholm nie było wcale łatwe. Jest tam bowiem dość drogo...

W sierpniu 2014 roku były dwie opcje dostania się na Bornholm: katamaranem z Kołobrzegu do Nexo (tylko pasażerowie i rowery) lub promem z Sassnitz do Ronne (pasażersko-samochodowym). My wybraliśmy tańszą pierwszą opcję (w obie strony 280zł/os + 50 zł/rower + 50 zł/przyczepka), a Ewa i Luka - drugą (116 Euro/samochód w jedną stronę).

8 sierpnia 2014 dotarliśmy do Gdańska, następnego dnia do Kołobrzegu. Znalezienie tam noclegu kilka dni wcześniej graniczyło z cudem, ale Jurek dał radę. Nocleg bez rewelacji, więc nie polecam. Kolejnego dnia rano mieliśmy prom do Nexo.
Samochód zostawiliśmy na parkingu pod sklepem i rowerami pojechaliśmy do portu, oczywiście gubiąc się po drodze... Dotarliśmy jako ostatni, miejsc siedzących na promie już nie było. Nikt specjalnie nie był skory do ustąpienia miejsca ciężarnej z dzieckiem, mimo że część osób zajęła sobie fotele i w sali głównej i w bufecie... W końcu wypatrzyliśmy jedno wolne miejsce, Jurek zajął podłogę obok. Prom płynie ok. 2 godzin. W tym czasie jest się raczej zmuszonym do tępego wpatrywania się w telewizor nastawiony na pełny regulator, czytać ciężko... Atmosfera wokół jakaś taka napięta. Podczas drogi wybuchły dwie kłótnie o miejsca siedzące. Na szczęście za bardzo nie bujało, a tego najbardziej się obawiałam. Na promie można tanio kupić mape Bornholmu z zaznaczonymi kempingami i atrakcjami.

W końcu wylądowalismy w Nexo, małej sennej mieścinie, gdzie wszystko z racji niedzieli było zamknięte. Miasto to jest drugim pod względem wielkości na wyspie (4 tys. mieszkańców) po Ronne. Zapakowaliśmy rowery i od razu ruszyliśmy na południe.
Tak w przybliżeniu wyglądała nasza rowerowa trasa:

Naszym pierwszym przystankiem była plaża Dueodde znana z bardzo drobnego piasku, którym w przeszłości wypełniano klepsydry. Zresztą całe wschodnie wybrzeże na południe od Nexo to jedna niekończąca się plaża. Niestety w pobliżu miasta do plażowania zniechęca zapach ptasich odchodów.


Pogoda na plażowanie może nie była idealna, raczej chłodno i wietrznie, ale sama plaża rzeczywiście jest malownicza. Rowery zostawia się przy drodze, a do plaży dochodzi się długim drewnianym pomostem. My rowerów prawie nigdy nie przypinaliśmy, często zostawialiśmy je z sakwami i przyczepką, i nigdy nic nam nie zginęło, ale może to kwestia przypadku... Jurek się śmiał, że chciałby zobaczyć, jak ktoś kradnie jego rower i na nim ucieka - był tak obładowany, że ja nie byłam w stanie ruszyć go z miejsca. Z racji mojej ciąży wszystkie bagaże wiózł Jurek. Sprzęt biwakowy cały zmieścił się w przyczepce Go, resztę wiózł w sakwach na tylnym bagażniku. Na oko szacował, że ciagnie ze sobą ok. 50 kg. Ale że ja jakaś specjalnie rowerowa nie jestem, oboje męczyliśmy sie podobnie:)

Na plaży zjedliśmy ugotowany na kuchence obiad i ruszyliśmy dalej powoli rozglądając się za miejscem do spania.
Warto wiedzieć, że na Borholmie oprócz zorganizowanych płatnych kempingów istnieją również dzikie bezpłatne kempingi. Jest ich niewiele i niełatwo je odnaleźć, bo nie są oznaczone. Na poniższej mapce zaznaczone są niebieskimi trójkątami (Fri teltplads):


Ewa i Luka bardzo miło wspominali nocleg na takim plażowym polu biwakowym Strandmarken, właśnie przy Dueodde.

Na tej mapce gwiazdkami oznaczono kempingi dla mało wymagających, z placem do rozbicia namiotu, toaletą i bieżącą wodą, naczęściej tylko zimną:


A tu spis kempingów wypaśnych, często z placami zabaw, kuchnią, jadalnią, pralnią, czasem z basenem:
Jednak, aby móc zamieszkać na takim kempingu, trzeba w recepcji wykupić Paszport Kempingowy - Camping Pass. Można kupić kartę na jedną noc albo na cały rok. Na polach kempingowych często jest możliwość wynajęcia domku, wówczas należy również zapłacić za wynajęcie pościeli, nawet jeśli ma się własny śpiwór.

My ruszyliśmy w głąb lądu w kierunku Aakirkeby. Byliśmy już zmęczeni po całym dniu, zresztą zaczynało się zmierzchać. Jednak mieliśmy spory problem ze znalezieniem kempingu. W interiorze nie ma ich zbyt wiele. W końcu wypatrzyliśmy pole na zachód od Pedersker, tuż przy winnicy (Vingarden), małe, tanie, z toaletą i zimną wodą (zapłacilismy chyba ok. 10 Euro w sumie). Prysznice z ciepłą wodą były dodatkowo płatne. Na miejscu można było kupić wino i piwo oraz coś do jedzenia. A na kempingu - sami Polacy :)

Najciekawszą atrakcją dla Go była niewielka zagroda z wielką włochatą świnią oraz biegające wokół kury i kaczki.







(
Następnego dnia ruszyliśmy dalej na północ (kierując się ku Svaneke, gdzie Ewa i Luka wynajęli dom) po drodze zatrzymując się na zakupy w Aakirkeby, najstarszym mieście Bornholmu. Stoi tu największy na wyspie kościół (Aa Kirke) z charakterystyczną podwójną wieżą. Ponoć ciekawe jest położone na pd. od miasta Muzeum Starych Pojazdów z warsztatem samochodowym z 1920 r. oraz licznymi autami i maszynami rolniczymi. Kolejną atrakcją jest Natur Bornholm prezentujące geologię i historię przyrody wyspy.



Powoli zbliżaliśmy się do Almindingen... Ciekawe jest to, że w IV w. wieku wyspa została kompletnie wykarczowana. Wszystkie obecnie istniejące tam nieliczne lasy zostały zasadzone przez człowieka. I największym takim kompleksem leśnym jest na Bornholmie właśnie Almindingen (pow. ok 3 tys. ha). W lesie poprowadzono 3 szlaki rowerowe. My przecięlismy go tylko z południa na północ zatrzymując się jedynie nad zarośnietym jeziorem Bastemose z drewnianym pomostem widokowym.





Po pustym krajobrazie południa wyspy bardzo przyjemnie było zanurzyć się w taką zieloność. Tym bardziej że drzewa chroniły nas przed wiatrem, który utrudniał jazdę.
Co mnie mocno zaskoczyło to to, że po drodze czasem przez kilka godzin nie spotykaliśmy nikogo. Trochę się obawiałam, że rowerzystów będzie tylu, że trudno będzie się poruszać po ścieżkach rowerowych. A tu.... totalna pustka. Co prawda sierpień jest tu już miesiącem po sezonie, ale pogoda wciąż była ładna, na rower właściwie idealna...
Ścieżki rowerowe na wyspie przygotowane są świetnie, wytyczono je nawet wzdłuż bardzo mało ruchliwych dróg jezdnych. Na każdym skrzyżowaniu ustawione są znaki z czasami dojazdu do pobliskich miejscowości, trudno jest się zgubić.
Tam gdzie oddzielnych dróg rowerowych nie ma i trzeba jechać ulicą, kierowcy samochodów zwalniają widząc rowerzystów (nie przyspieszają, jak u nas, żeby jak najszybciej wyprzedzić).




Po drodze mijaliśmy kilka zadziwiających wielkością głazów.



Po drodze minęliśmy jeszcze jeden kompleks leśny - Ro Plantage. Byliśmy już bardzo wyczerpani całym dniem na rowerach, ale uparliśmy się, że tego dnia dojedziemy do Sandvig.



odpoczywaliśmy po drodze robiąc sobie postoje na łąkach...




W końcu, po przejechaniu ponad 40 km, dotarliśmy do Ewy i Luki totalnie wyczerpani. Spędziliśmy z nimi kilka kolejnych dni w domku, który wynajęli. O takim: http://feriebornholm.dk/link.php?ID=387 z wielkim tarasem wychodzącym na jezioro. Za domek płacili ok. 2500 zł/tydzień.



Piękne są okolice Svaneke, szczególnie skaliste wybrzeże jest bardzo malownicze. Biegacze też mają gdzie się wyszaleć...
Nieopodal znajdują się ruiny średniowiecznego zamku Hammershus, które są jedną z większych atrakcji wyspy.

Kolejnego dnia wybraliśmy się na spacer po pokrytym wrzosowiskami Hammeren, najdalej na północ wysuniętym cyplu Bornholmu. I tu spotkała nas niespodzianka - nagle pociemnniało i rozpadało się na dobre, na co zupełnie nie byliśmy przygotowani.




Gdy się trochę wypogodziło, wybraliśmy się na kolejny spacer po Hammeren, tym razem od strony jeziora Hammerso.

widok na Hammershus




Hammerso - największe jezioro Bornholmu, na pierwszym planie sztuczny zbiornik powstały w wyrobisku po dawnym kamieniołomie

latarnia Hammeren Fyr, której lokalizacja okazała się niezbyt szczęśliwa, gdyż podczas niepogody nie była widoczna, dlatego nieopodal postawiono nową - Hammerodde Fyr



Go padła na siedząco...

Następnego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Hasle, przynajmniej taki był plan, jednak udało nam się dojechać tylko do Jons Kapel. Trasa była dla nas dość wyczerpująca ze względu na duże zróżnicowanie terenu, raz w górę, raz w dół. Poza tym nawierzchnia była niestabilna, piaskowo-żwirowa, więc nawet jazda w dół była dla mnie wyzwaniem (obiecałam wszakże lekarzowi, że będę uważać).
Jons Kapel (z której mnich Jon wygłaszał ponoć kazania) to strome kamienne urwisko opadające 40 m ścianą do Bałtyku. Rowery zostawiliśmy na parkingu przy niewielkim barze i sklepiku. Do klifu dochodzi się ścieżką prowadzącą wśród pola i lasu po 10-minutowym spacerze. Można zejść na kamienną plażę stromymi drewnianymi schodami, jednak nie ma tam nic spektakularnego...




Następnego dnia mieliśmy szczęście, bo wyszło słońce i mogliśmy trochę poplażować. Plaża w Sandvig (częściowo piaszczysta, częściowo skalista) znajduje się w małej zatoczce za polem biwakowym, na cyplu Hammeren. I mimo że pogoda była bardzo sprzyjająca tego dnia, byliśmy jednymi z nielicznych chętnych do plażowania.



Tego dnia niestety skończyła się ładna pogoda i kolejne dni były już chłodne i deszczowe.
Nazajutrz spakowaliśmy nasze graty i ruszyliśmy północnym wybrzeżem w droge powrotną do Nexo, skąd 17-ego sierpnia mieliśmy prom powrotny. Zupełnie nie przypuszczaliśmy, że skończy się jednak zupełnie inaczej niż planowaliśmy...

Ewa i Luka towarzyszyli nam do Gudhjem, gdzie dojechaliśmy w deszczu. Nadbrzeżna trasa rowerowa do przyjemnych nie należy, gdyż prawie cały czas prowadzi wzdłuż głównej dość ruchliwej drogi.
W Gudhjem wybraliśmy się do jednej z licznych na nabrzeżu wędzarni ryb (Røgeri), które łatwo poznać po wysokich kamiennych kominach. Tam za ok 60-70 zł można skorzystać ze szwedzkiego stołu i popróbować różnych rybnych przysmaków do woli. Mnie smakiem jednak nic szczególnie nie zachwyciło, bo wszystko raczej tłuste i bardzo słone...

Po szaleństwach w kałuży wybraliśmy się na krótki spacer wzdłuż morza.





Ewa i Luka wrócili do Sandvig, my pojechaliśmy szukać kempingu. Jednak poszukiwania jakoś nam nie szły, więc zdecydowalismy się na dalszą drogę w kierunku Svaneke z nadzieją, że po drodze jakieś pole namiotowe się znajdzie. I znalazło się... lecz dopiero w samym Svaneke.
Nocowaliśmy na Svaneke Familiecamping (zaraz za wiatrakiem). Na drugim końcu miasteczka znajduje się kolejny kemping (Hullehavn). Oba są ładnie położone. Z naszego pola namiotowego była ścieżka przez las, którą można było dojść do bardzo malowniczego wybrzeża i dalej do niewielkiego portu.







Kolejnego dnia zrobiliśmy Go niespodziankę i zabraliśmy ją do Jobolandu (3 km od Svaneke).
http://gb.joboland.dk/
To taki park rozrywki dla dzieci z 1933r. Jest taki dość oldschoolowy i może dzięki temu taki uroczy... Podobało nam się, że wszelkie dostępne atrakcje są właściwie bezobsługowe. Na basen i zjeżdżalnie było stanowczo za zimno, choć chętni byli. Ale Jurek z Go zjeżdżali ze zwykłych (dla mnie przerażająco wysokich) zjeżdżalni. Są tam też, oprócz karuzeli, samochodzików, dmuchanych trampolin czy labiryntu, zagrody ze zwierzętami - takie mini zoo ze strusiami, małpami, lamami, czy bardziej rodzimymi kozami i owcami.
Mimo chłodu, który w końcu nas stamtąd wypędził, bardzo nam sie podobało. Bilet kosztował 120 koron (w sezonie 145 koron), dzieci do 3 r. ż. za darmo, parking darmowy, przyczepkę można zabrać ze sobą na teren parku.









Tego dnia zrobiliśmy sobie jeszcze spacer po Svaneke.






Następnego dnia spakowaliśmy się w deszczu i ruszyliśmy w drogę do Nexo, skąd koło 17:00 miał odpływać nasz prom do Kołobrzegu.
Poszwendaliśmy się jeszcze po samym Nexo, wietrznym i chłodnym tego dnia, marząc o zaszyciu się w fotelu katamaranu... Trochę zdziwiło nas, że nikt oprócz nas na prom nie czeka... W końcu pojawili się jacyś ludzie, mówiąc że ze względu na sztorm na Bałtyku, nasz katamaran nie przypłynie i nie wiadomo, kiedy przypłynie, ale następnego dnia też na pewno nie.
Okazało się, że Jurek miał wyłączoną komórkę, na którą próbowali się dodzwonić z Żeglugi, aby nas o tym fakcie wcześniej poinformować...
Pogoda była naprawdę paskudna, lecz nie pozostało nam nic innego niż poszukanie kempingu. W centrum tuż przy porcie były do wynajęcia pokoje, ale cenowo wychodziły drożej niż namiot. Rozbiliśmy się na kempingu przy wylotowej drodze z miasta na północ. Spotkaliśmy tam innych polskich rozbitków, wszystkich raczej w ponurych nastrojach. Jedynie dzieci za nic sobie miały brak możliwości wydostania się z wyspy i najlepiej znosiły konieczność przedłużenia urlopu... Na kempingu, aby korzystać z toalet i dodatkowo płatnych pryszniców, należało mieć ze sobą kartę magnetyczną. Jako że pogoda była, jaka była, większość czasu spędzaliśmy z innymi w sali jadalno-telewizyjnej.
Następnego dnia wybralismy się do motylarni na zachodnich przedmieściach Nexo. W środku do obejrzenia tropikalne rośliny, motyle, ryby i ptaki.
http://www.sommerfugleparken.dk/index.php/pl/
Wstęp 90 koron, dzieci do 4r.ż. bezpłatnie.
W szklarni o pow. ok. 900m2 panował klimat iście tropikalny, co na chwilę pozwoliło nam zapomnieć, jak jest na zewnątrz. Choć z ta pogodą różnie było... Ze względu na bardzo silny wiatr zmieniała sie z minuty na minutę, raz słońce, raz deszcz.






Potem pojechaliśmy do Paradisbakkerne (Las Rajskich Pagórków). Jest to las o polodowcowym krajobrazie, ponoć popularne miesce na piesze wędrówki. Wytyczone trzy szlaki turystyczne są dobrze opisane. Rowery zostawiliśmy na parkingu Lisegard i ruszyliśmy.

Go zasnęła u Jurka na rękach i wtedy nagle pociemniało... Po paru minutach zaczęło lać. Zupełnie nie byliśmy na to przygotowani. Nie było się gdzie schować przed deszczem, więc szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku rowerów. Gdy do nich dotarliśmy, zupełnie przemoczeni, przestało padać. Wróciliśmy do namiotu mokrzy i zziębnięci, zahaczając po drodze o sklep spożywczy w centrum Nexo.
Następnego dnia katamaran miał przypłynąć, więc od rana zajmowaliśmy się pakowaniem. Oczywiście w deszczu... I kiedy już wszystko w namiocie było spakowane, Jurek przybiegł z wiadomością, że prom nie przypłynie... Przyznam, że sie lekko wówczas załamałam. Ostatnie suche ubrania mieliśmy na sobie, reszta brudna i mokra. Jurek dawno miał być już w pracy.
Okazało się, że katamaran z Kołobrzegu wypłynął rano, lecz po godzinie rejsu kapitan zdecydował o powrocie ze względu na wysokie fale. Ponoć na pokładzie było jedno wielkie rzyganko...
Więc w sumie brak konieczności płynięcia rozbujanym katamaranem przyjęłam z ulgą...
Po szybkiej naradzie zdecydowaliśmy, że dość już siedzenia i czekania. Tym bardziej, że nie było wiadomo, kiedy wiatr się na tyle uspokoi, że pozwoli nam wrócić do domu. Jurek wykonał kilka telefonów. Skontaktowała się z nami jakaś pani współpracująca z Kołobrzeską Żeglugą Morską i wskazała kilka możliwości.
Okazało się, że termin na najbliższy rejs dużym promem do Sassnitz (takim, którym płynęli Ewa i Luka) przypada dopiero za kilka dni. Poza tym nie wiem, jak dostalibyśmy sie z Sassnitz do Kołobrzegu (gdzie mieliśmy auto). Wybraliśmy więc opcję powrotu do Polski... przez Szwecję. Była to jedyna tego dnia możliwość wydostania się z wyspy na stały ląd. Zagadką pozostawało jak mamy się szybko dostać do Ronne, które leży po drugiej stronie wyspy, a skąd odpływają promy do Ystad w Szwecji. Bornholmskie autobusy nie przewożą wszakże przyczepek rowerowych, tylko rowery. Ale przebłagaliśmy jakoś kierowcę autobusu, powołując się na moją ciążę i naszą trudną sytuację. Gdy dotarliśmy do Ronne pozostało nam odnaleźć Polaków, którzy mieli nasze bilety na prom do Ystad i którym mieliśmy zwrócić za nie pieniądze (wszystko załatwiła ta pani współpracująca z Żeglugą, oczywiście za prowizję). Prom był całkiem spory, ale i tak kołysało na nim tak, że nawet Go źle zniosła podróż.



W Ystad kupiliśmy bilety na nocny rejs do Świnoujścia (wtedy już wiedzieliśmy, że będzie tam podstawiony autobus do Kołobrzegu dla takich jak my, polskich rozbitków). Byliśmy już bardzo wymęczeni i brudni, dlatego zdecydowalismy się na wykupienie kajuty. Z Ystad do Polski pływają promy dwóch firm - Unity Line i Polferries. Gdy dotarlismy do Ystad otwarta była kasa tylko Unity Line, więc tam wykupiliśmy bilety. Zapłaciliśmy 400 koron szwedzkich/os + 700 koron za kajutę + 12 koron jakichś opłat (w sumie ok. 700zł).

Po dwóch godzinach czekania w poczekalni, gdzie Go z nudów włączyła alarm otwierając jakieś drzwi i zalała podłogę czymś klejącym, dotarliśmy na pokład, aby rozpocząć ostatni etap morskiej podróży powrotnej... Wykupienie kajuty okazało się cudownym pomysłem: po kilku ostatnich nocach w namiocie warunki na promie wydały nam się wręcz luksusowe. Własna łazienka, spanie w łóżkach i delikatne bujanie podziałały bardzo pokrzepiająco.


Po pobudce wczesnym rankiem ostatni raz wsiedliśmy na rowery, żeby podjechać do czekającego autobusu. Tam spotkaliśmy pozostałych Polaków, większość zdecydowała się na podróż Polferries, który o godzinę wczesniej wypływał z Ystad. Jakimś cudem udało się zapakować wszystkie rowery do bagażnika autobusu i podstawionego busika, i ruszyliśmy.
W Kołobrzegu w miarę sprawnie dotarliśmy z portu do naszego samochodu, wymęczeni, ale szczęśliwi, że udało się wydostać z wyspy. Mimo takiego niefortunnego zakończenia naszego pobytu na Bornholmie bardzo sympatycznie wspominamy tę naszą rowerową wyprawę i bardzo chcielibyśmy jeszcze tam wrócić. Lecz na pewno nie w sierpniu - miesiącu sztormów...
W drodze powrotnej z Kołobrzegu do Gdańska zdaliśmy sobie sprawę z jeszcze jednego pozytywnego aspektu Bornholmu. Przejeżdżając przez polskie nadmorskie miejscowości przykro było nam patrzeć na tę kakofonię architektoniczną i mnogość billboardów atakujących z każdej strony. Bornholm pod tym względem jest bardzo purytański, bilboardów nie ma, a architektura jest stonowana, ma niewielką skalę i jakoś wszystko do wszystkiego pasuje. Tej prostoty i czystości form będzie nam brakowało. Jak również pustych plaż, poszanowania dla rowerzystów i ogólnego chilloutu...


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz