KAMBODŻA

Do Kambodży trafiliśmy z Bangkoku. Był to kolejny tydzień naszej podróży po Azji pd-wsch.


a tak przedstawia się nasza trasa po Indochinach

...Bangkok...
tak wiem, że to jeszcze nie Kambodża....

O rany! Ale ulga!

Jak wyladowalismy w Bangkoku, to nie moglismy uwierzyc, ze jest tu tak nowoczesnie i czysto i cicho.... (Jurek: cicho to dopiero bedzie w Wawie pewnie :-) )

Juz samo lotnisko pozytywnie nas zaskoczylo. Wyglada po prostu jak lotnisko zachodnioeuropejskie....

Ja jestem zafascynowana Bangkokiem, Jurek troche mniej... (jurek: ale wygody docenia :-) ) Niestety szybko musielismy z niego uciekac...

Z lotniska dotarlismy autobusem Airport Express (150 bahtow/os.) do wczesniej zarezerwowanego hotelu Sewasdee Khaosan Inn, ktory jest polozony w jednej z najbardziej turystycznych dzielnic Bangkoku.


hotelowy dziedziniec:)





A potem wyszlismy na miasto spelnic najwieksze kulinarne marzenie Jurka (od dluzszego czasu tylko o tym mowil)... (jurek:no troszke przesada, ale chec mialem i owszem...) Otoz poszlismy na sushi... I bylo przepyszne. Niemilo tylko zaskoczyly nas ceny, tu juz nie jest tak tanio jak w Indiach...



Potem przeszlismy sie jeszcze zobaczyc jakies zabytki, ale juz wszystko bylo zamkniete, bo to wieczor byl. Poszlismy wiec na Khaosan. To jest taka bardzo turystyczna ulica pelna sklepow, knajp, studiow tatuazu i masazu i wszelakiego innego dobra, o jakim kazdy turysta moze marzyc. Bez problemu mozna tam np. wyrobic sobie dowod, karte ISIC, dyplom wyzszej uczelni itp. :)


jakis zabytek...

Zaszylismy sie w jakiejs knajpie i popijajac piwo lokalne robilismy porownanie z Indiami.... Az trudno uwierzyc, ze to tak blisko, a wszystko takie inne... Kobiety (poza tym, ze sa naprawde ladne - w Indiach rzadko sie to zdarzalo) w koncu nie ubieraja sie wszystkie tak samo. W Indiach najczesciej nosza sari lub dlugie spodnie i dluga bluzke (ten stroj sie jakos nazywa). Spod sari widac im co prawda grube brzuchy i walki tluszczu na plecach... Nie wiem, jak to mozliwe, ale jest bardzo wiele grubych kobiet. I bardzo malo ladnych.... W Bangkoku nawet starsze Tajki czesto maja odsloniete kolana. A mlode czesto maja bardzo duzo odsloniete. Np. kelnerki czasem maja tak krotkie sukienki, ze ledwie im pupy zakrywaja. Jurek byl w siodmym niebie.... :) W ogole to troche tak wyglada, jakby byl to raj dla facetow. Czesto widac starszych lub mlodszych panow w towarzystwie Tajek. No w kazdym razie Jurka tu samego raczej nigdy nie puszcze... (leeee a gdzie mi tu samemu, ja sam to w jakies gory albo cos...)

Niestety po pierwszym zachlysnieciu sie Bangkokiem nastepnego dnia musielismy ruszac dalej. Ale jeszcze tu wrocimy pod koniec naszej podrozy...

Rano nastepnego dnia podjechalismy autobusem nr 3 (jechalismy przez zatloczony Bangkok ok. godziny, korki sa tu straszne) do Northern Bus Station, skad odjezdzaja autobusy do miasta granicznego z Kambodza - Aranya Prathet.

Po transporcie publicznym Indii i Nepalu mielismy troche mieszane uczucia, co nas czeka. Ale znow milo sie zaskoczylismy, bo te autobusy sa wrecz lusksusowe (w porownaniu). (jurek:nawet w porownaniu do PKSu to chyba luksus i drogi tez lepsze niz w Polsce raczej...) I nawet dostalismy Zestaw Malego Turysty od kierowcy (wode (nie mylic z "wuda"), bulke i herbate - ale bez wrzatku:) ). Zaplacilismy 220 bahtow/os. Autobus dojezdza do miejsca, z ktorego trzeba sobie wziac motoriksze do granicy (to ok. 6km - 80 bahtow). Kierowca oczywiscie nie pytajac nas o zdanie zawiozl nas do agencji turystycznej, ktora wyrabia wizy do Kambodzy. Ale my juz mielismy wize, bo mozna sobie wyrobic przez internet. Trzeba ja tylko wydrukowac. Potem sie okazalo, ze na samej granicy akurat w tym czasie nie wyrabiali.

Pierwszy raz przekraczalismy granice na piechote :) Najpierw przechodzi sie przez celnikow tajskich. Potem jest krotki spacer po strefie wolnoclowej pelnej kasyn.


granica Tajlandia-Kambodza

I tu ruch zmienia sie na prawostronny (a juz sie zdazylismy przyzwyczaic) (ruch tak, ale samochody ciagle w wiekszosci z kierownica po prawej... chyba glownie z Japoni sciagaja i glownie toyoty camry (ulubione auto kolegi Dawida)), trzeba wiec przejsc na druga strone ulicy, zeby trafic do celnikow kambodzanskich. Przekroczenie granicy jest wiec bardzo proste i nie zajmuje wiecej niz 30 minut.

I wychodzi sie juz w Kambodzy.....

------------------------------------------------------------------------------------------------

...Siem Reap...

No i jestesmy w Kambodzy... I juz nie jest tak czysto i milo jak w Tajlandii...

Bardziej widac tu biede. Poza tym od razu pojawiaja sie naciagacze. Tuz za budynkiem kontroli paszportowej jest przystanej darmowego autobusu (shuttle bus) do tzw. dworca autobusowego. Autobus ten po prostu podwozi do agencji turystycznej w Poipet, ktora ma swoje taksowki i autobusy. Podroz autobusem kosztuje 40 000 rieli, a taksowka 50 000. (jurek: straszne zdzierstwo, zwlaszcza ten autobus, ale to albo oligopol albo mafia albo panstwo... austobusow lokalnych tam nie ma (jest jeden bardzo wczesnie rano ponoc... a z taksiarzami tez ponoc nie da siee dogadac na wlasna reke, nie chca zabierac bez "biletu")Jako ze roznica nie jest duza zdecydowalismy sie na taxi. Razem z para Szwajcarow (podrozujacych juz od 3 miesiecy, a 3 im jeszcze zostaly) zapakowali nas do Toyoty Camry. I pojechalismy. Do Siem Reap wcale nie jest daleko, ale jedzie sie ponad 3 godziny (autobusem ponoc 5h). Otoz jedzie sie droga, ktora mimo (albo wlasnie dlatego) swego duzego znaczenia komunikacyjnego - w koncu laczy stolice Tajlandii z najwieksza atrakcja turystyczna Kambodzy - jest nieutwardzona. Sa odcinki, na ktorych juz jest asfalt, ale wieksza czesc jest droga zwirowa. Co jakis czas widac jednak jakies roboty drogowe. Jurek twierdzi, ze linie lotnicze doplacaja komu trzeba, aby nie skonczyli budowac tej drogi zbyt szybko... (jurek: jurek twierdzi, ze Slawek tak twierdzi... )

Wiec poki co wszyscy jezdza droga zwirowa wesolo podskakujac na wybojach i wzbijajac tumany kurzu opadajacego na przydrozne wioski... (jurek: nie mylic z drogami zwirowymi w Nepalu czy Kenii, jest ladny zwir bez dziur wiekszych a poza tym jechalismy luksusowa Toyotka, wg mnie jedna z najlatwiejszych tras ladowych z naszej wycieczki)

Dojechalismy do Siem Reap o zmroku. Kierowca wysadzil nas w jakims ciemnym podworku, gdzie przejeli nas kierowcy motoriksz (odwiezienie do hotelu w cenie taksowki). Nocowalismy w Golden Temple Villa (18$ za dwojke). Troche sie szarpnelismy, bo raczej w tanszych miejscach spimy. Ale bylo warto, bo jest tu naprawde bardzo przyjemnie. I internet jest za darmo (wolny co prawda) i kawa i herbata i banany i 20 minutowy masaz....


wejście do Golden Temple Villa







Od razu uderzyla nas duza ilosc luksusowych hoteli i spa bogato w nocy podswietlonych. Niestety duza ilosc turystow przeklada sie na wysokie ceny. W turystycznej czesci miasta wszystkie ceny sa podane tylko w dolarach. W ogole nie wiem, czy ktos tu uzywa kambodzanskiej waluty. Jak cos kosztuje mniej niz dolara, to placi sie wowczas w rielach.

Nastepnego dnia wstalismy o 4:30, zeby zdazyc do Angkoru na wschod slonca. I nie bylismy tam sami....:) Najbardziej popularne miejsce na ogladanie wschodu sa przedpola Angkor Watu (swiatynia, od ktorej caly kompleks wzial swa nazwe). I byl tam dziki tlum ludzi... Po prostu setki ludzi... Cale wycieczki autobusowe... Wschod nie byl jakis szczegolnie spektakularny, ale i tak ludzie trwali na wywalczonych miejscach dzielnie strzelajac foty (oczywiscie wiekszosc z fleszem :) ).





Jak juz sie troszku rozwidnilo przystapilismy do zwiedzania Angkor Watu. To wlasnie wizerunek tej swiatyni najczesciej pojawia sie na zdjeciach...

Caly kompleks (pozostały po dawnej stolicy Imperium Khmerskiego) jest naprawde olbrzymi... Zajmuje ponad 400 km2. Odleglosci miedzy poszczegolnymi swiatyniami raczej nie sprzyjaja spacerom. Najprosciej jest wziac motoriksze na caly dzien (10 $+ 3$ za wschod slonca). Mozna tez wypozyczyc rower, ale w sloneczny dzien musi to byc strasznie meczace.

Angkor Wat powstal w XII w. za panowania krola Suryavarmana II i poswiecony zostal hinduskiemu bogowi Wisznu. Po smierci wladcy swiatynie przeksztalcono w jego grobowiec. Sklada sie z trzech poziomow zwienczonych piecioma wiezami, z ktorych najwyzsza ma ok. 65 m. Sciany budowli zwienczone sa plaskorzezbami, w niektorych miejscach calkiem niezle zachowanymi. A zbudowany jest z laterytu.







Potem podjechalismy do swiatyni Bayon. I dopiero ona zrobilo na nas wrazenie... Niesamowite sa wieze (jest ich 37 podobno) ozdobione olbrzymimi twarzami spogladajacymi na cztery strony swiata. Chyba dokladnie nie wiadomo, czyja twarz przedstawiaja: albo twarz krola, ktory kazal zbudowac swiatynie, albo tez Avalokiteśvary (w buddyzmie istota uosabiajaca wielkie wspolczucie).











Potem ogladalismy jeszcze wiele innych swiatyn nalezacych do kompleksu, ale nie pamietam juz ich nazw...






Jurek wspina się na Ta Keo (chyba)


Ta Prohm


Ta Prohm


Ta Prohm


Ta Prohm


Ta Prohm


Ta Prohm


Ta Prohm


Ta Prohm

Na koniec zajechaliśmy jeszcze do Banteay Kdei - to taki długi kompleks zabudowań z bramami na obu zamknięciach. Bramy te zwieńczone są wieżami z twarzą Avalokiteśvary. Centralnym budynkiem jest tam świątynia z 9 wieżami - niektóre z nich spiete są taśmami w celu ochrony przed rozpadnięciem się.





Prawdziwa plaga Angkoru sa dziewczynki sprzedajace rozne rzeczy: przewodniki, szale, owoce i jakies totalne duperele jak drewniane flety, zwierzaki zrobione z kokosa itp (oczywiscie pierwsza cena jest kosmiczna...). Jak sie im powie "nie, dziekuje" , to od razu proponuja np. zimne picie. I ida za zlapanym potencjalnym klientem jeczac swym piskliwym glosem, zeby cos kupic. A jak im sie juz nie chce isc dalej, mowia: "ok, ale jak bedziesz wracac, to kupisz...". I jak sie wraca, to oczywiscie historia powtarza sie od poczatku. Najczesciej kilka osob dopada jednego turyste na raz... Po jakims czasie jest to juz tak meczace, ze nawet nie chce im sie odpowiadac "nie, dziekuje", a zaczyna po prostu ignorowac. Podobnie jest gdy przechodzi sie obok jakiejs restauracji, od razu biegnie do Ciebie grupa osob przekrzykujac sie nawzajem i wciskajac Ci na sile menu... My zawsze wybieralismy takie miejsca, z ktorych nikt do nas nie krzyczal i nie probowal czegos na sile wcisnac...

Kolo poludnia nasz rikszarz stwierdzil, ze to juz wszystko z glownych atrakcji Angkoru i ze teraz moze nas zabrac w inne miejsce. I tak pojechalismy nad jezioro Tonle Sap polozone na poludnie od Sieam Reap. W przewodniku napisali, ze jest to najwiekszy w Azji zbiornik slodkowodny. Podobno bardzo duzo ryb jest w tym jeziorze (75% ryb polawianych w Kambodzy pochodzi wlasnie z niego).

I nie byloby w tym jeziorze nic interesujacego, gdyby nie plywajaca wioska. Otoz na rzece wplywajacej do jeziora istnieje plywajaca wioska. No i mamy tu plywajaca domy, plywajace sklepy i restauracje, plywajacy targ rybny, plywajacy kosciol katolicki i nawet plywajace boisko, na ktorym Jurek gral w kosza.... No a jak jest pora sucha, to rzeka ponoc wysycha i cala wioska splywa do jeziora.












nasz mały przewodnik






pływająca ferma krokodyli



Niestety zeby zobaczyc taka wioske trzeba zaplacic az 20 dolcow, co jest wg mnie rozbojem w bialy dzien. No w kazdym razie po wykupieniu biletu wsadzili nas do takiej dlugiej lodki motorowej, na ktorej nie wiem dlaczego bylismy sami, bo ona by mogla ze 20 osob zabrac... Ale sama 2 godzinna podroz wcale nie byla przyjemna, bo lodka jest niesamowicie glosna.


taką łódeczką się tam pływa

A po wyladowaniu znow na brzegu Jurkowi probowali wcisnac wspanialy plastikowy talerz z jego nieostrym zdjeciem, ktore ktos zrobil jak wsiadalismy). Jakos powstrzymalismy sie przed kupnem tej niezwyklej pamiatki.

A wieczorkiem zaszalelismy w Blue Pumpkinie - znalezlismy w przewodniku taka knajpke, gdzie jest przepyszne jedzenie. A przy wystroju to normalnie chyba jakis architekt wnetrz pracowal... Jest naprawde fajny - wszystko biale...
A w toalecie instrukcja dla niewtajemniczonych - jak używać muszli:


A nastepny (dzisiejszy) dzien to sobie lightowy zrobilismy. Rano poszlismy na ten darmowy masaz khmerski. I fajny byl... Fajnie tez, ze moglismy byc razem. Masaz ten polega na masowaniu, uciskaniu i klepaniu calego ciala. Bylo pare niespodzewanych momentow, np. jak pani sobie na mnie usiadla i siedzac mi na pupie masowala ramiona, albo jak stanela mi na udach. Na Jurku nie zrobilo to zbytniego wrazenia, bo ledwie czul, ze jakas pani na nim siedzi lub stoi. (jurek:pani wazyla moze z 40 kg... plecak chyba czasem mam ciezszy :-D , nie no troche przesadzilem moze...) Ale moja pani byla jakas wieksza...

A potem wzielismy motoriksze (17$) i pojechalismy do Banteay Srei. Jest to dosc mala swiatynia polozona dosc daleko od Siem Reap (38km). Jechalismy godzine. Ale warto bylo, bo jest piekna. Bardzo dobrze zachowaly sie jej rzezbienia. I sa one zaliczane do najpiekniejszych plaskorzezb klasycznej sztuki khmerskiej. Nazwa swiatyni jest wspolczesna i mozna ja przetlumaczyc jako Twierdza Kobiet.








W drodze powrotnej zatrzymalismy sie przy Pre Rup. Oczywiscie jest to kolejna swiatynia, ale ta wyglada jakby nie byla zbudowana z kamienia, tylko z cegly. I tam doczekalismy do zachodu slonca. Razem z setka innych ludzi.








Rozbrajaja mnie szczegolnie wycieczki Japonczykow. To wyglada troche jak inwazja Japonczykow na Kambodze. Jest ich tyle, ze az wydaje sie to niewiarygodne. Cale hordy Japonczykow (jurek: moga to byc Japonczycy+Koreanczycy+czasem Chinczycy) uzbrojonych w aparaty i oczywiscie czesto w maseczki na twarzach, a czasem tez rekawiczki do wspinania sie po stromych schodach swiatyn. Oni sa przygotowani na wszystko.
Tak wygląda większość domów w Kambodży.


Właściwie to nie mam pojęcia dlaczego one stoją na tak wysokich słupach - budynki użyteczności publ. jak szkoły budowane są bezposrednio na gruncie, więc raczej nie jest to sposób na ochronę przed wodą w porze monsunowej. W każdym razie życie często toczy się właśnie na tym "parterze" - tam ludzie rozwieszają hamaki, gotują, dzieciaki się tam bawią. Ten na zdjęciu należy chyba do bogatszej rodziny, bo parter użytkowany jest jako garaż.

Po powrocie do Siem Reap poszlismy do pubu, w ktorym mozna obejrzec Apsara Dance (klasyczny taniec khmerski). Ale dosc nudny byl, wiec szybko sie zmylismy.




A jutro rano jedziemy autobusem do Phnom Pehn. A co tam, to zobaczymy....

------------------------------------------------------------------------------------------------

Jurek: Jesli chodzi o Kambodze, to podoba mi sie, ze wszyscy sie nabijaja ze wszystkich... skads to znam :-D. Ciagle chichaja sie jak o cos zapytasz, albo np w knajpie koles zapomnial o moim zamowieniu (tzn zupie) a potem chcial za nia policzyc. Jak powiedzielismy, ze sie pomylil to przepraszal ale jednoczesnie smiejac sie poklepal mnie po plecach i zapytal : "ooooo hungry?" :-) I w ten desen ciagle generalnie....
Poza tym to troche staro sie tu czuje... wszyscy dookola tylko pala trawe i pija piwo... strasznie wyluzowany klimat ... A my z Anulka tylko grzecznie po malym piwku :-)

------------------------------------------------------------------------------------------------

...Phnom Penh...

Rano wyruszylismy autobusem do Phnom Penh.
Zeby nam sie droga nie dluzyla, puscili nam w autobusie film kambodzanski... Byl to film klasy Z, tak mysle... Taka historia o Kopciuszku przeniesiona w tutejsze realia, tylko krew sie bardziej lala... I w ogole brutalnie bywalo... Ale najgorsze byly odglosy... Otoz kobiety kambodzanskie nie mowia normalnie, tylko jakos tak moduluja glos, ze jest bardzo piskliwy, dzieciecy... W filmie bylo to jeszcze bardziej podkreslone. Kobiety, najczesciej kilka na raz, wydawaly z siebie takie dzwieki, ze ciezko bylo wytrzymac. A jak jakas aktorka plakala w filmie (a placz byl mniej wiecej co 10 minut filmu), to musialam zaslaniac sobie uszy...
A jak skonczyl sie film i juz myslalam, ze dadza nam troche w spokoju posiedziec (a ze mialam chorobe lokomocyjna, to spokoju bardzo pragnelam), to wtedy puscili z kolei kambodzanskie karaoke... I w tych piosenkach zawsze byly zakochane pary, co do siebie spiewaly... Najwiekszego twardziela by zemdlilo... To bylo tak naiwne i glupie, ze zatesknilam do tworczosci Bollywoodu...

Gdy dojechalismy do stolicy, kierowca zatrzymal sie tuz przy ulicy, tzn. wyjsciem w strone ulicy i nie dosc, ze ludzie nie mogli wyjsc z autobusu, bo ciagle obok przejezdzaly samochody i motory, to wyjecie bagazy wymagalo niezwyklej szybkosci i sprytu...
Oczywiscie tuz po wyjsciu z autobusu rzucila sie na nas grupa rikszarzy...

Z tymi rikszarzami to jest tak, ze nawet jak sie idzie ulica, po prostu na spacer, to kazdy stojacy przy ulicy rikszarz pyta, czy nie potrzebujemy rikszy... Nawet jak nie patrzymy w ich strone, jak rozmawiamy ze soba, to co chwila ktorys podchodzi albo z daleka krzyczy: "Riksha, sir?". (jurek: z tek okazji tez przypomnial mi sie sprzedawca biblii z Monty Pythona...)
Tym razem zamieszkalismy w tanim hoteliku Floating Island nad jeziorem Boeng Kak. W Phnom Pehn sa dwie popularne wsrod turystow lokalizacje hoteli. Jedna to wlasnie nad jeziorem, tu sa tansze hotele, a druga nad rzeka, gdzie sa drozsze... Spotkana w Nepalu dziewczyna z Izraela polecila nam zamieszkanie nad jeziorem i rzeczywiscie jest tam fajnie, tzn. bardzo specyficznie :) Jest to taka jedna waska uliczka oblepiona hotelikami i knajpkami. Hotele maja plywajace tarasy, tzn. tarasy na palach na jeziorze. I fajne jest tu to, ze to jest takie backpackerskie miejsce... Oczywiscie wszedzie mozna kupic ziolo. W hotelu juz pierwszego dnia nam zaproponowal koles z obslugi :)
I co z tego wynika, wieczorem wiekszosc bialasow jest tu bardzo wesola....










dojście do hoteliku

Pierwszego dnia poszlismy zobaczyc Wat Phnom, ichnia swiatynie na wzgorzu polozona. Ale nie jest jakas rewelacyjna...
Nastepnego dnia rano pojechalismy riksza zwiedzic palac krolewski. Jest to wlasciwie caly kompleks budynkow palacowych, ale tylko do czesci jest dostep dla zwiedzajacych. Najbardziej reprezentacyjnym budynkiem jest Preah Tineang Tevea Vinichnay :) , jest to po prostu sala tronowa. Oczywiscie cala kipi od zlota....










Jednak najwieksze wrazenie zrobila na nas polozona nieopodal Srebrna Pagoda (czy tez Pagoda Szmaragdowego Buddy), a wlasciwie to co ma w srodku. Otoz zebrano tam setki posagow Buddy roznej wielkosci,a wsrod nich jest statua Buddy ze zlota. Wazy ona 90 kg, i jest to 90 kg szczerego zlota wysadzanego 2 tysiacami diamentow. Najwiekszy 25-karatowy diament Budda ma w koronie.
Jest tam tez oczywiscie posag szmaragdowego Buddy, ale z daleka ten szmaragd wyglada troche jak niebieski plastik... (jurek: wg mnie zielony... ale moge sie nie znac...)
A swiatynie nazwano Srebrna Pagoda ze wzgledu na podloge wylozona 5 tysiacami srebrnych plytek. Jednak w niewielu miejscach je widac, bo przykryli podloge dywanami. A tam, gdzie juz jest odkryta widac plytki odstajace i poprzyklejane byle jak tasma przezroczysta:)












Pozniej pojechalismy na Killing Fields of Choeung Ek, gdzie dokonywano masowych egzekucji podczas rzadow Czerwonych Khmerow w latach 1975-79. Zabito tam ponad 20 tys. ludzi, wiekszosci Kambodzan i Wietnamczykow, glownie tych wyksztalconych... Teraz na Killing Fields stoi pomnik - budynek, w ktorym zebrano 8 tys. czaszek znalezionych w tym miejscu. Za budynkiem wsrod drzew sa zaglebienia w ziemi - pozostalosci po masowych grobach.




Potem pojechalismy do Tuol Sleng Museum. Jest to budynek dawnej szkoly przerobionej przez Czerwonych Khmerow na wiezienie, w ktorym przetrzymywali oni i torturowali ludzi zabijanych potem na Killing Fields. Szkolne klasy przerobiono w sale tortur i sale wiezienne. Do dzis w kazdej sali zachowaly sie narzedzia tortur. Na scianach wisza zdjecia cial pomordowanych. Sa tez portrety ludzi robione zaraz po tym ja tu trafiali. W Tuol Sleng przetrzymywano i torturowano ponad 10 tys. ludzi. Podejrzanych zabierano tu z calymi rodzinami, trafilo tu w ten sposob ponad 2 tys. dzieci.
Miejsce to oczywiscie bardzo nam przypomina Oswiecim, podobnie przerazajace....


















-------------------------------------------------------------------------------------------------

W Phnom Penh kupilismy bilety na autobus do Steung Treng (miasto w Kambodzy 2 godziny drogi od granicy). Jechalismy tam 7 godzin.


Granice zamykaja ponoc o 17:00, wiec przenocowalismy w Steung Treng. Spalismy tu w jakims Sekong Star Hotel, ale nie polecamy, bo wlasciciel to kawal cwaniaka. Za bilet na Don Det zazyczyl sobie 13 dolcow i mimo ze towarzyszacy nam koles z Izraela ostro sie z nim targowal, nic nie chcial spuscic. Za te sama droge tylko w przeciwnym kierunku na Don Det sprzedawali bilety za 9 dolarow. Poza tym koles oklamal nas, ze na Don Det nie ma mozliwosci wymiany dolarow na laotanskie kipy i przekonal nas, ze powinnismy wymienic u niego po bardzo dla nas niekorzystnym kursie. Jako ze w przewodniku tez zwracali uwage, zeby zabrac na wyspe tyle kipow ile potrzeba na caly pobyt, uwierzylismy mu. Oczywsicie na Don Det pelno jest miejsc, w ktorych mozna wymienic dolary po kursie bardzo zblizonym do bankowego. No nic...podroze ksztalca...

Nastepnego dnia rano busem dotarlismy do granicy. Granica wyglada tak, ze stoja sobie dwie budki w szczerym polu, a wokol hasaja kozy... Najpierw w jednej budce spotykamy celnikow kambodzanskich, ktorzy za 1 dolara wbijaja nam kilka pieczatek do paszportu. Potem idzie sie kilkaset metrow do drugiej budki, gdzie celnicy laotanscy za 1 dolara wbijaja do paszportu swoje pieczatki. Przesiedlismy sie do innego busa i podjechalismy pare kilometrow do Ban Nakasang. Na brzegu Mekongu wsadzili nas do lodki, ktora zabrala nas na Don Det. Okazalo sie, ze lodka jest w cenie biletu autobusowego.

A na koniec...
Różne fajne owoce azjatyckie (spotkane przez nas w Kambodży, Tajladii i Laosie):


to rambutan - pochodzi z Indonezji.
Ma słodki białawoprzezroczysty miąższ.
Pestki można jeść po uprażeniu, podobno.




Longan - owoc pochodzący z południowych Chin.
Nazwa dosłownie oznacza "smocze oko".
Bardzo nam posmakował. Pestki podobno też są jadalne,
ale nie próbowaliśmy.




Dragon friut (smoczy owoc, pitaja) - w środku jest biały z małymi czarnymi pestkami.
Jurkowi nie posmakował, bo czuł w nim smak maku, a on maku nie lubi.
Smak nie jest rzeczywiście jakiś specjalnie powalający, ale fajnie się komponuje w sałatkach owocowych




Karambola - Owoc ten zawiera kwas szczawiowy (kwas etanodiowy),
który może być szkodliwy dla osób z chorobami nerek.
Sok zrobiony z karamboli może być jeszcze bardziej niebezpieczny
z powodu stężenia kwasu.
(Atlas roslin)


Kaki (persymona, jabłko orientu, sharon) - mi nie smakował,
bo taki dziwny posmak zostawia w buzi,
jakby mączny taki trochę.
Zresztą wykorzystywany jest głównie do konfitur, dżemów i galaretek.



Tamarind (tamaryndowiec indyjski, powidlnik) - ma takie strąki - jak widać...
Nie próbowaliśmy, ale czytałam, że w ciemnobrązowym miąższu strąka
znajduje się 10 nasion otoczonych gęstą słodkawo-kwaśną masą.



A to guava - w smaku i wyglądzie przypomina jabłko - bardzo dobre to


Sapodilla (pigwica) - wygląda jak ziemniak, ale smakuje jak owoc :)


Durian - hmm jakoś tak się stało, że nie spróbowalismy tego owocu, a chyba warto.
Z tego, co o nim przeczytałam, wiem że ma smak wykwintny, a zapach okropny (czytałam o porównaniu do zapachu ścieków, odchodów zwierzęcych, onucek, zgniłych ryb,brudnych skarpet:) ). Podobno czasem widuje się znaki zakazujące spożywania durianów w miejscach publicznych. Ale nie ze względu na zapach samego owocu, lecz na strasznie śmierdzące bąki po jego zjedzeniu. Jurek twierdzi, że to nie jest durian na zdjęciu...W każdym razie bardzo podobnie wygląda



A poza tym: banany, kokosy, mandarynki, melony, arbuzy, liczi, mango, papaje, ananasy, pomelo i inne, co już nie pamiętam.

...a co było dalej można poczytać w nastepnej zakładce pt. Laos...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz