KRETA

Powracamy! Po dłuuuugich 4 (prawie) latach… Wyjazd, o którym tu napiszę zdarzył nam się już jakiś czas temu, bo w maju 2013.
Wybraliśmy się na 2 tygodnie na Kretę. I nie byłoby w sumie o czym pisać, bo wiadomo Kreta jak Kreta – blisko, łatwo, mało egzotycznie (z naszego punktu widzenia), gdyby nie Go…
Go to nowa mała podróżniczka. Tym samym zaczyna się na blogu (i w naszym życiu) nowy rozdział – Podróżowanie z dziećmi.
Na Krecie Go miała 1,5 roku i swoje zdanie na każdy temat. Mimo braku umiejętności mówienia dość dosadnie pokazywała nam swój sprzeciw czy chęć robienia tego, na co akurat miała ochotę Tak więc zwiedzanie wykopalisk czy muzeów od razu sobie odpuściliśmy.
I tak oto z backpackersów podróżujących lokalnym transportem przepoczwarzylismy się w plażowiczów podróżujących wynajętym samochodem… Co prawda plażowiczów dość nieudolnych, niezbyt chętnych i zdecydowanie najmniej opalonych ze wszystkich. Ale żeby nie było tak do końca wygodnie, wzięliśmy namiot i cały niezbędny sprzęt do biwakowania (niestety pożyczoną butlę gazową zarekwirowali nam na warszawskim lotnisku).
Polecieliśmy Ryanair'em za około 2tys. zł w obie strony (za Go płaciliśmy ok. 140 zł za lot mimo że nie miała swojego miejsca). Ze względu na konieczność zabrania całego sprzętu do biwakowania mieliśmy wykupiona możliwość wzięcia dwóch sztuk bagażu (15+20kg). Wózek można było oddać tuż przed wejściem do samolotu, nie pakowaliśmy go w nic, tylko złożyliśmy. Lecąc do Chani było mało pasażerów, więc Go miała swój fotel do siedzenia, co jest jednak znacznie wygodniejsze niż trzymanie jej cały czas na kolanach. Bardzo nam się przydała komórka z wgranymi na nią bajkami do oglądania:)



Pod koniec kwietnia wylądowaliśmy w Chani. Wypożyczyliśmy auto w Avis (250€ za 2 tygodnie + 80€ pełne ubezpieczenie nieobowiązkowe + 50€ fotelik dla Go). W stolicy zatrzymaliśmy się tylko na obiad w bardzo przyjemnej knajpce Kouzina E.P.E. przy Daskalogianni. Pyszne jedzenie, sympatyczni ludzie. Nie zrażajcie się, że nie ma wywieszonego menu – trzeba pytać.



Pierwszą noc na Krecie spędziliśmy na kempingu Mithimna pod Kissamos-Kastelli. Miejsce raczej bez szału, bez możliwości zamówienia czegoś do jedzenia, plaża kamienista. Ale za to dużo cienia i bardzo sympatyczny kempingowy, który widząc naszą córę z daleka krzyczał „Margarita!”. Koniec kwietnia to dopiero blady początek sezonu, dlatego na całym kempingu były 2 namioty.


Następnego dnia próbowaliśmy odkupić butle gazową, ale mimo że butli tu pod dostatkiem w każdym markecie spożywczym, pasującej do naszej kuchenki nie znaleźliśmy. Kupiliśmy więc nową kuchenkę z ichnią butlą.
Gdy już, cali podjarani, wyruszyliśmy w końcu w drogę ku plaży Balos na Półwyspie Gramvousa, przez niektórych uważaną za najpiękniejszą na Krecie, okazało się, że Go zasnęła w foteliku. A że na plaży tej cienia nie ma, więc nie byłoby gdzie jej tam położyć, żeby pospała, zdecydowaliśmy się jechać dalej nadbrzeżną drogą – do Elafonissi. Ta plaża z kolei słynie z tego, że jest różowa za sprawą różowych rozgniecionych muszelek. Dzięki temu, że jest raczej płytko, woda była dość ciepła jak na koniec kwietnia. Elafonissi to właściwie nazwa wyspy, połączonej z Kretą opisaną wyżej laguną. Wyspa wpisana została na listę Natura 2000 ze względu na unikatowe gatunki roślin i zwierząt tam żyjące. Parking tuż przy plaży był niepłatny.


Następnego dnia rano wyruszyliśmy z Kissamos do Paleochory, gdzie na rozbiliśmy się na kempingu Paleochora (niewielki, sprawiał wrażenie zabałaganionego, słabe łazienki i beczące tuż nad uchem barany).


Warto zatrzymać się w samym miasteczku, najlepiej w centrum, jest tam sporo przyjemnie wyglądających pensjonatów. Nam klimat miasteczka przypominał nieco hinduskie Manali ze względu na hipisowską atmosferę. Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu znaleźliśmy nawet wegetariańską knajpkę (otwartą właśnie od 1 maja) - The Third Eye z przepysznym jedzeniem i bardzo sympatycznymi właścicielami.


Piaszczysta plaża w miasteczku jest tuż przy głównej drodze. Planowaliśmy dostać się jakoś do Omalos – punktu wypadowego do Wąwozu Samaria (najdłuższego wąwozu Europy, ok. 18km). Taki mieliśmy plan, żeby tam pojechać autobusem, a przeszedłszy cały wąwóz wrócić do Paleochory statkiem. Jednak nikt nigdzie nie wiedział, czy autobus będzie czy nie…
Zmieniliśmy więc plan i następnego dnia rano pojechaliśmy do Omalos samochodem. Bilet do wąwozu to 5€, parking bezpłatny. Na wędrówkę wyruszyliśmy koło 10:00.
Jurek niósł Go w nosidle na plecach, co nie do końca się jej podobało, ale w sumie sporo trasy przespała. Cała trasa nie jest trudna dla kogoś, kto po górach chodzi. Rzeczywiście inaczej to pewnie wygląda, gdy idzie się w 40-stopniowym upale (ja bym nie poszła). Prawie połowa szlaku to zejście wygodną ścieżką zacienionym lasem. Później do końca idzie się doliną rzeki, głównie w słońcu. Ale nawet na początku maja kapelusz na głowę i dużo wody wydają się niezbędne. Mniej więcej w połowie drogi dochodzi się do wyludnionej wioski Samaria (jest tam woda pitna i toaleta). Od wioski zaczyna się najciekawsza część trasy.


Do Agia Roumeli dotarliśmy o 16:30, nie załapaliśmy się jednak na statek o 17:00, nie było już biletów. Udało nam się kupić dopiero na następny o 19:00 (bilet z Agia Roumeli do Sougia kosztuje 5€/os albo 8,5€, nie pamiętam.). W Agia Roumeli atrakcji raczej niewiele, więc po obiedzie ulokowaliśmy się na kamienistej plaży, i cali brudni i umęczeni czekaliśmy na nasz statek.
Do Sougii płynie on niecałą godzinę.

Plan mieliśmy taki, że w Sougii weźmiemy taksówkę i pojedziemy po nasze auto do Omalos. Jednak w Sougii taksówek nie było. Jurek zadzwonił na jakiś numer podany na tablicy z ogłoszeniami i zorganizował taksówkę, która przyjechała dopiero po godzinie. Gdy się jest brudnym i zmęczonym, a w dodatku jest już zupełnie ciemno, taka godzina wydaje się wlec w nieskończoność. Tylko Go była żwawa i wypoczęta.
Taksówka zabrała nas i czwórkę innych ludzi z naszego statku (15€/os.). Po drodze mieliśmy jeszcze trochę atrakcji, gdy kierowca zobaczył na drodze zająca. Koniecznie chciał nam pokazać, jak się na zające poluje przy użyciu samochodu. Na szczęście zwierzak szybko uciekł.
Do Omalos dotarliśmy koło 22:00 i zdecydowaliśmy, że jedziemy do Rethymno (to niby tylko 60 km, ale po górskich drogach). Dojechaliśmy koło północy, ale długo nie mogliśmy znaleźć noclegu. W końcu totalnie umęczeni pojechaliśmy na kemping pod Rethymno, gdzie umówiliśmy się przez telefon na nocleg w kamperze. Położyliśmy się spać o 2:00. To był zdecydowanie za długi dzień. Słabo przemyśleliśmy ten nasz świetny plan podboju Samarii.
Tak sobie myślę, że niekoniecznie trzeba się tak spinać, żeby przejść cały wąwóz od początku, gdy tylko końcowy odcinek jest ciekawy (pomijając nudne ostatnie 2 km). Może lepiej byłoby popłynąć do Agia Roumeli, przejść się kawałek i wrócić statkiem do Paleochory…? Sporo osób wykupuje sobie wycieczkę (za ok.65€), co wg mnie jest raczej niepotrzebne zupełnie, bo lepiej iść samemu niż w grupie i lepiej mniej zapłacić.
Następnego dnia baaardzo się obijaliśmy, zresztą moje biedne nogi nie bardzo chciały mnie słuchać. Teraz już wiem, że nie idzie się w góry w butach biegowych o bardzo cienkiej podeszwie Kamper okazał się miłą i wygodną odmianą po spaniu w namiocie. Sam kemping był bardzo zadbany, wszędzie dużo soczystej i zadbanej zieleni, bardzo blisko piaszczysta plaża. Często odwiedzały nas psy i koty właścicieli.


Samo Rethymno jest bardzo przyjemne, w ciągu dnia trochę leniwe, rozkwita w nocy licznymi knajpkami i sklepami.
Następnego dnia zrobiliśmy samochodem pętlę po Dolinie Amari. Dojechaliśmy do Fourfouras i wróciliśmy, zatrzymując się właściwie tylko w wiosce Amari z niewielką uroczą dzwonnicą. Światło tego dnia było jakieś słabe, widoki takie lekko przymglone, więc cała wycieczka raczej nie zrobiła na nas zbyt dużego wrażenia.

W drodze powrotnej zajechaliśmy do Moni Arkadiou – malowniczego klasztoru, w którym podczas najazdu Turków pod koniec XIXw. (wstęp 2,5€/os.). Schronili się tam kreteńscy powstańcy i kilkaset kobiet i dzieci. Gdy Turcy przedarli się przez mury, kobiety i dzieci schroniły się w prochowni, którą postanowiono wysadzić. Dlatego dziś Moni Arkadiou jest dla Kreteńczyków pomnikiem i symbolem walki o niepodległość.

Następnego dnia rano spakowaliśmy się i trochę błądząc po drodze dotarliśmy do niewielkiej mieściny Margarites słynącej z wyrobu ceramiki.
Jednak wszystko było pozamykane i słynnej ceramiki nie widzieliśmy. Pojechaliśmy więc do Heraklionu – bardziej z potrzeby, bo zepsuł nam się zamek w bagażniku i samochodu nie można było zamknąć, niż z chęci zwiedzenia miasta. W biurze Avis (ulokowanym w samym centrum) wszystko poszło gładko i dostaliśmy na wymianę taki sam, lecz z pojemniejszym bagażnikiem.

Po krótkim spacerze po starówce i porcie skierowaliśmy się w stronę pobliskiego Knossos (słynącego z ruin pałacu z 2000-1400 r.p.n.e.), które jednak okazało się zamknięte na cztery spusty ze względu na… Wielkanoc. Nie ostatni raz tego dnia pocałowaliśmy klamkę…
Pojechaliśmy więc dalej – do Agios Nikolaos. Tam długo szukaliśmy, zaznaczonego na mapie, kempingu (Gournia Moon). Gdy go w końcu odnaleźliśmy, okazał się zamknięty (wyglądał na zamknięty na dobre). A przepięknie był położony… Już dość mieliśmy jazdy samochodem, ale zmuszeni byliśmy dalej szukać miejsca na nocleg. Najbliższy na mapie kemping Koutsounari znajdował się pod miejscowością Ierapetra na południowym wybrzeżu. Okazał się jednak… zamknięty. A właściwie to nawet otwarty, ale nikogo tam nie było, ani turystów ani obsługi. Zresztą cała okolica wydawała się wymarła. Sam kemping sprawiał przygnębiające wrażenie, bo nie było na nim otwartej przestrzeni, lecz całe pole biwakowe podzielone było na niewielkie boksy poprzedzielane wysokimi płotami. Przypominało to trochę zagrody dla bydła. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się jechać na daleki wschód wyspy. Zarezerwowaliśmy pokój w hoteliku o szumnej nazwie Kato Zakros Palace w miejscowości Kato Zakros. Za rada właściciela pojechaliśmy dłuższą (ponoć lepszą) drogą na wybrzeżu prowadzącą przez Goudouras – Ziros – Xerokambos. Im bliżej celu byliśmy, tym większe to było odludzie. Miałam wrażenie, że zbliżamy się do krańca świata. Początkowo zbocza obrośnięte były drzewami oliwnymi, które stopniowo zanikły i zmieniły się w niskie kępy traw i krzewów. Na koniec, gdy już wymęczeni byliśmy potwornie i długą drogą i płaczem Go, która wrzeszczy, gdy nie może usnąć, naszym oczom ukazał się przepiękny widok – serpentynowa droga w dół (do Xerokambos) schodząca aż do poziomu morza. Dla tego widoku warto było jechać tam cały dzień.

Noc spędziliśmy w końcu w prawdziwym łóżku we wspomnianym Palace z tarasem z przepięknym rozległym widokiem na morze. Studio z aneksem kuchennym to koszt 50€/noc.

Rano zjechaliśmy w dół do wioski posiedzieć chwilę na kamienistej plaży. I tak sobie bimbaliśmy pół dnia, a późnym popołudniem pojechaliśmy w stronę plaży Vai, po drodze zatrzymując się na obiad w Paleiokastro.
Vai Beach jawiła nam się trochę jako taki raj na ziemi, porośnięty palmami, owiany legendą. Wyobrażenie nieco przerosło rzeczywistość, ale plaża jest całkiem sympatyczna. Wybrzeże jest piaszczyste, ale w wodzie jest trochę skał. Jako że dotarliśmy tam koło 17:00, ludzi już było bardzo mało, ale za to takiego pokazu mody plażowej w wykonaniu rosyjskich piękności nie widzieliśmy nigdzie indziej… Z plaży można wejść na punkt widokowy na skalistym zboczu, skąd widok jest bardzo ładny (ale od silnego wiatru można było stracić głowę).

Następnego dnia rano zrobiłam sobie z naszego „pałacu” krótką przebieżkę do Dead’s Gorge, który jednak okazał się bardzo obrośnięty krzewami i raczej trudny do pokonywania biegiem. Spakowani pojechaliśmy do Agios Nikolaos, a dokładnie Olous, w poszukiwaniu zatopionego miasta, po którym ponoć można snurkować. Zatopionego miasta nie znaleźliśmy, tylko niewielkie kawałki murków. Na snurkowanie miejsce nie było zbyt przyjazne…

Po krótkim spacerze po samym Agios Nikolaos ruszyliśmy w powrotną drogę na zachód mając na celu Lasithi Plateau. Po samochodowej wspinaczce drogami spiralami i wjechaniu na szczyt naszym oczom ukazała się wielka płaska przestrzeń o pow. 25km2 otoczona z każdej strony stromymi zboczami. Cały płaskowyż pokrywają prostokąty pól uprawnych ze względu na bardzo żyzną glebę. Niegdyś cały płaskowyż pokrywało ok. 10 tys. wiatraków z płóciennymi skrzydłami, które napędzały pompy doprowadzające wodę na pola. Obecnie zostało ich już niewiele, ponieważ coraz częściej zastępują je silniki spalinowe lub elektryczne. Kilka odnowionych wiatraków znajduje się za szczycie zbocza przy wjeździe na płaskowyż od strony północnej.
Na noc zatrzymaliśmy w bardzo przyjemnym hoteliku Maria o nieco cepeliowskich wnętrzach (40 €/pokój). Niestety restauracja jeszcze nie otworzyła się na sezon, poszliśmy więc szukać miejsca na obiad w centrum wsi. Ze względu na raczej znikomą jeszcze ilość turystów, byliśmy w wiosce główną atrakcją. W centrum znaleźliśmy 3 knajpki, gdzie jednak wybór jedzenia był znikomy i raczej nie wege.
Następnego dnia rano pojechaliśmy zwiedzić słynną jaskinię Dikte (Dikteon Cave), będącej wg mitologii miejscem narodzin Zeusa (notabene miejsc narodzin Zeusa jest na Krecie kilka). Udało nam się zdążyć wejść do jaskini przed przyjazdem wycieczkowych autokarów i mogliśmy podziwiać ją we trójkę. Do jaskini prowadzi skalista ścieżka pod górę, z której czasem odsłaniają się wśród drzew piękne widoki na płaskowyż. Pod górę idzie się około 10 minut. Wejście do jaskini + parking na dole to cena 4+2€.

Postanowilismy zrobić drugie podejście do pałacu w Knossos i tym razem nawet udało nam się zaparkować (co wcale łatwe nie jest) i wejść (odczekując swoje w kolejce). Wejście 4€, wejście z przewodnikiem 10€/os. Jednak pogoda nam tego dnia nie sprzyjała – padał deszcz, który sprawił, że ruiny pałacu przebiegliśmy co chwila chowając się wraz innymi pod jakimś daszkiem. Pałac w Knossos był największym zespołem pałacowym na Krecie wyposażonym w trudne do pomyślenia wówczas udogodnienia, jak spłukiwane toalety i cały system kanalizacyjny. Ze względu na to, że niewiele wiedzieliśmy o tym miejscu i jego wartości, nie zrobiło ono na nas zbyt dużego wrażenia. Wydaje mi się, że warto wziąć przewodnika, jednak w deszczu nie byłoby to zbyt przyjemne. Mnie trochę zmartwił widok, w jaki sposób niektóre budynki zostały zrestaurowane – wyglądało to sztucznie i mało wyrafinowanie, jakby zrobione naprędce.



Przemoczeni wróciliśmy do samochodu i skierowaliśmy się na południe wyspy. Przedtem jednak zajechaliśmy na najpyszniejszy obiad, jakiego mogliśmy na Krecie spróbować. Niełatwo było znaleźć niewielką wioskę Skalani (parę km na południe od Knossos) z jej największą atrakcją – restauracją Elia&Diosmos. Jedzenie było raczej proste, ale tak dobre, że wspominam je do dziś. Dla Go specjalnie ugotowali na miejscu warzywną zupę. My zamówiliśmy horse beans, bardzo ciekawą w smaku sałatkę, zukini patty i aubergines Rolls, za co zapłaciliśmy 27,5€.
Potem w bardzo dobrych humorach pojechalismy do Agia Galini rozbijając namiot na kempingu No problem (należącym do przesympatycznej rodziny Fountidakis). Ceny 5€/os + 3€/namiot.





Cały następny dzień przyjemnie się obijaliśmy pływając w basenie (który właściwie był tylko dla nas), biegając czy chodząc na pobliską plażę. Plaża zamiast piasku ma małe kamyki, więc nie jest zbyt przyjemna, poza tym za zimno było na morskie kąpiele. Z kempingu do miasteczka prowadzi nadbrzeżny deptak, przy którym rozlokowały się restauracje i sklepy plażowe.
W samym Agia Galini miejsc do pojedzenia jest bardzo wiele, my jednak skusiliśmy się na obiad przygotowany przez Bobby’ego, który rządził w kempingowej kuchni. I jak spróbowaliśmy jego cudów (jak plastry bakłażana pod sosem pomidorowym i fetą, pałeczki cukinii w cieście czy wege mini gołąbki jego mamy), tak już do końca naszego tam pobytu jedliśmy tylko u niego. Bobby ma synka Wladimira w wieku Go (dwa razy większego niż ona), jednak to chyba jeszcze nie ten wiek, żeby dzieciaki się sobą interesowały.
To co nas troche zdziwiło to niemożliwość kupienia takich gotowych obiadków dla dzieci w słoikach. My wzięliśmy tylko na tydzień z przekonaniem, że resztę dokupimy na miejscu, ale nie udało się znaleźć nigdzie (są tylko takie papki do 6 m.ż.). A że Go skutecznie odmawiała jedzenia normalnego, to sie troche przegłodziła... właściwie przeżyla na bananach i jogurtach. I o ile przed wyjazdem na Kretę jadła raczej mało i niechętnie, o tyle po powrocie nie było już problemów z jedzeniem.
Podczas kilkudniowego pobytu w Agia Galini wybraliśmy się samochodem na wycieczkę do Moni Preveli (wejście 2,5€/os), gdzie udało nam się zdążyć przed wycieczkami autokarowymi. A warto przejść się po dziedzińcu klasztoru we względnej samotności, chociażby po to by posłuchać szczebiotu papużek, trzymanych na tymże dziedzińcu. Jest tu niewielkie muzeum ze sprzętem liturgicznym. Poniżej dziedzińca znajdują się zagrody dla zwierząt: indyków, pawi, kóz, saren.



Postanowiliśmy jeszcze odwiedzić kolejną słynną plażę – Preveli Beach. Prowadzą do niej dwie drogi: jedna odchodząca od głównej drogi prowadzącej do klasztoru i kończąca się płatnym parkingiem i druga dłuższa, lecz chyba bardziej malownicza – skręca się z głównej drogi przy jedynej knajpce i jedzie kilka km piaszczystą drogą aż do morza, potem jeszcze 10-minutowy spacer stromą ścieżką i nagle widać rozciągnięta w dole plażę. Zamiast spaceru można wynająć łódkę i przepłynąć. Plaża jest kamienista.



Następnego dnia rano spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Chani. Wynajęliśmy bardzo przyjemny pokój z łazienką w Pension Lena (40€/pokój) w trochę takim babcinym klimacie, na samej starówce. Wieczorem poszwendaliśmy się po mieście, które jest bardzo urocze ze swymi wąskimi uliczkami, portową promenadą i licznymi kawiarniami.


Następnego dnia bardzo wczesnym rankiem, właściwie nocą, wyruszyliśmy na lotnisko, gdzie oddaliśmy auto i z żalem zakończyliśmy nasze dwutygodniowe wakacje.
Bardzo nas w Kreteńczykach ujęło ich przyjacielski stosunek do ludzi. Szczególnie Go witana była często z otwartymi ramionami, zeczepiana i głaskana przez zupełnie obce osoby. Balismy sie trochę jak to będzie z małym dzieckiem na kempingu, a okazało się, że to jest najlepszy sposób, żeby mu zapewnić cały czas świeże powietrze i dużo ruchu. Właściwie cały czas byliśmy na podwórku, jedliśmy, odpoczywaliśmy, czytaliśmy na dworze... Ciagle przychodziły jakieś psy, koty czy kozy. Na kempingu w Agia Galini zrywaliśmy pomarańcze prosto z drzewa rosnącego obok naszego namiotu (i były to najsłodsze pomarańcze, jakie kiedykowliek jedliśmy).

1 komentarz: