RUMUNIA

Do Rumunii wybraliśmy się we wrześniu 2007 roku. Zaplanowaliśmy, że spędzimy tam miesiąc, jednak pogoda pokrzyżowała nam plany...
Poniżej zamieszczam mapę naszej trasy:


po kliknięciu na mapkę jakimś cudem się ona powiększa w nowym oknie....

Do Rumunii dojechaliśmy przez Słowację i Węgry. Na Słowacji na odcinku Preszów - Koszyce można jechać płatną autostradą - ok. 30 zł. Równolegle leci zwykła bezpłatna droga.
Na Węgrzech mieszkaliśmy w pensjonacie Holdfeny Panzio przy drodze, niestety nikt z obsługi nie mówi po angielsku.
Do Rumunii wjechaliśmy przez Oradeę, która sprawia niesamowicie przykre wrażenie. Zaraz po przekroczeniu granicy przez około 1 km po lewej stronie ciągnie się opuszczony kombinat, pozostałości po jakiejś fabryce. Miasto jest po prostu brzydkie, niestety jak wiele rumuńskich miast.
Zaraz za granicą na jakiejś stacji benzynowej zaopatrzyliśmy się w winietę - 12 lei/miesiąc.
Po minięciu miasta Arad skierowaliśmy się w stronę Timisoary.
Przedmieścia rumuńskich miast i miasteczek przypominały nam trochę przedmieścia Mombasy, straszny syf i bałagan, złe drogi, rozklekotane samochody, obskurne zabudowania... Tak też powitała nas Timisoara. Najgorsze chyba jest przedostanie się przez przygnębiające blokowiska do centrum miasta, gdzie znajduje się bardzo ładna choć nieduża starówka. Polecamy lodziarnię Timis (ice cafe) niedaleko Piata Uniri.

uwagę zwraca szczególnie to coś za zabytkowymi zabudowaniami



Warto przejechać do takiej bardziej zniszczonej części miasta położonej za rzeką - Fabric, żeby obejrzeć kościół milenijny i Piata Traian. Podczas naszego pobytu na tym placu akurat była jakaś impreza i wszędzie latało mnóstwo umorusanych dzieciaków.




W Timisoarze nocowaliśmy w namiocie na kempingu - Camping International (ceny: domek 2os. 160 lei, 2 os. z namiotem i autem 60 lei). Noc ta okazał się koszmarna, co chwila budziłam się od hałasu przejeżdżających tirów. Bowiem kemping położony jest tuż przy głównej drodze przelotowej :)

Następnego dnia ruszyliśmy przez Lugoj i Devę do Hunedoary. Największe wrażenie zrobiła na nas huta stali Mittala. Aż się zatrzymaliśmy, żeby zrobić zdjęcia.
Hunedoara słynie z gotyckiego zamku z XV wieku. Jest on w dość dobrym stanie, wiele sal udostępnionych jest zwiedzającym. Ale ogólnie szału nie ma, zamek jak zamek....
W czasach Ceauşescu okolice miasta przekształcono w wielki kombinat górniczo-hutniczy. Tak więc oprócz zamku miasto sprawia przygnębiające wrażenie.




Następnie ruszyliśmy do Sebes słynącego z najpiękniejszego kościoła gotyckiego w Transylwanii. Wejście do kościoła jest jakby z tyłu. Drzwi otworzył nam krzątający się obok ogrodnik. Kościół rzeczywiście jest ładny. Ma prezbiterium nieproporcjonalnie duże w porównaniu do później dobudowanej reszty kościoła.
Jeszcze tego samego dnia dojechaliśmy do Sibiu (Sybin) - niewielkie miasteczko, które akurat było kulturalną stolicą Europy. Podczas naszego tam pobytu odbywał się jakiś festiwal pieśni religijnych. Miasto trochę przypomina Kraków, jest tylko mocno zaniedbane, szczególnie rejony poza starówką. Ale samo Stare Miasto jest bardzo urokliwe. Szczególnie duże wrażenie robią okna dachowe budynków wyglądające jak oczy.
Nad miastem góruje ewangelicki kościół parafialny. Warto zajrzeć do wnętrza, jak również wnętrza kościoła Jezuitów i cerkwi. Za 1 lei można wejść na wieżę ratuszową i przez okna popatrzeć na dachy Sibiu. Warto też wspiąć się na Wieżę Schodów. W Sibiu jest bardzo pomocna informacja turystyczna na Piata Mare.
Poniżej Piata Mica:










Poniżej Piata Mare:




ołtarz w kościele Jezuitów


Nocowaliśmy w bardzo przyjemnym kameralnym hostelu przy Muzeum Farmacji (chyba przy tym mniejszym placu) - 50 lei za łóżko w pokoju wieloosobowym. Ogólnie noclegi w Rumunii są niesamowicie drogie w porównaniu np. z jedzeniem. Jest ich po prostu mało, a popyt bardzo duży. W hostelu w Sibiu spotkaliśmy tego Belga spod Antwerpii - Mattiasa, o którym już wszystkim opowiadaliśmy :) , a który po ukończeniu filozofii pracuje jako drwal i jest niesłychanie z tego powodu szczęśliwy... Widać go zresztą na zdjęciu z hostelu....

Następnego dnia jeszcze trochę połaziliśmy po Sibiu, ale zaczęło padać, więc ruszyliśmy dalej...
Mieliśmy w planach wyjazd w góry, ale ze względu na złą pogodę, zdecydowaliśmy się pojechać do Bukaresztu. Wybraliśmy przejazd Przełomem Czerwonej Wieży, który jest bardzo malowniczy. Po drodze zwiedziliśmy dwa monastyry:
Monastyr Turnu - pięknie położony w górach


Monastyr Cozia z XIV w. - położony tuż przy drodze, przez co bardziej oblegany przez turystów.


Bukareszt okazał się strasznie męczący. Przeżyłam tam chwilowe załamanie nerwowe.
Przejazd w ciągu dnia przez to miasto to istna katorga - wszędzie pełno samochodów, niekończące się korki, wszyscy na siebie trąbią, mimo że i tak nic to nie daje... W Bukareszcie bardzo dużo ulic jest jednokierunkowych, dlatego dla nieznających miasta trafienie gdziekolwiek jest trudne i męczące. Miałam wrażenie, że nikt nie panuje nad tym całym bałaganem. Jakimś cudem dotarliśmy do hostelu Alek (dawnego Elvis). Łóżko w pokoju wieloosobowym kosztowało 40 lei. Poszliśmy na obiad do pobliskiej restauracji. Kelner był dość zdezorientowany, gdy spytaliśmy, czy jest coś wegetariańskiego. Musiał się upewnić, czy to chodzi o to, że ma być bez mięsa:)
W hostelu jest możliwość darmowego skorzystania z internetu (jeśli akurat córka właścicieli nie siedzi na czacie).
Rano rozpoczęliśmy zwiedzanie Bukaresztu od spaceru Calea Victoriei. Na Franceze Str. stoi bardzo ładna malutka cerkiew Stavropoleos. Jednak głównym punktem zwiedzania miał być budynek Parlamentu. Wejście okazało się być zupełnie w innym miejscu niż podpowiadał przewodnik. Trafiliśmy do jakiegoś Muzeum of Modern Art. Ale albo my się nie znamy, albo "sztuka" wystawiona w tym muzeum była beznadziejna.
W końcu po obejściu całego budynku dookoła (zrobiliśmy spacerem 4 km, żeby go okrążyć) dotarliśmy do wejścia, gdzie okazało się, że dziś akurat jest nieczynne, bo mają jakąś zamkniętą imprezę. Myślałam, że się rozpłaczę....




Po zjedzeniu pizzy w Pizzy Hut (gdzie pod stołem biegał karaluch, który jednakże nie zrobił na mnie większego wrażenia, bo po Kenii mało który robak robi wrażenie...) wyjechaliśmy z tego koszmarnego miasta w kierunku Targoviste - dawnej stolicy.
Jeszcze jedna fota z drogi:


Znalezienie noclegu w Targoviste graniczy z cudem. W końcu trafiliśmy do Pensio Dracula (który miał dwie gwiazdki). Radzę omijać to miejsce szerokim łukiem... Najpierw pani pokazała nam pokój bez okna :), a później pokój, w którym strasznie śmierdziało. Potem znalazł się jeszcze jeden pokój, w którym się co prawda drzwi nie domykały, ale był najlepszy ze wszystkich jakie widzieliśmy, więc się na niego zdecydowaliśmy. Na noc zastawiliśmy drzwi jakąś szafką. Niestety pokój ten śmierdział mokrą sierścią... I w ogóle był obleśny tak, że brzydziłam się czegokolwiek dotknąć, a nie jestem jakaś specjalnie obrzydliwa...
Poza tym szybko się zapchał kibel, a woda z prysznica bardziej kapała niż leciała. Poza tym odpływ pod prysznicem też był zapchany. Pokój oczywiście wygrał konkurs na najgorsze miejsce, w jakim spaliśmy w Rumunii. A przyjemność ta kosztowała nas 60 lei. Pensio Dracula miał jednak jedną niewątpliwą zaletę - jego okna wychodziły wprost na Dwór Hospodarski, czyli największą atrakcję Targoviste. Obejrzeliśmy go wcześnie rano, kiedy jeszcze mało było zwiedzających. Bardzo ładna jest cerkiew, warto też wspiąć się na Wieżę Zachodzącego Słońca. Ogólnie jednak dwór ten nie jest na tyle efektowny, żeby jechać do Targoviste.


cerkiew na terenie Dworu Hospodarskiego

Po mało owocnym szukaniu noclegu i nocy spędzonej w niezwykle przytulnym Penzio Dracula przeżyłam drugie załamanie nerwowe. Jako że do Rumunii przyjechaliśmy głównie po to, aby połazić po górach, stwierdziliśmy, że jeśli jednak góry nam się nie spodobają, to spadamy do Chorwacji. Mieliśmy też juz trochę dość deszczowej pogody.
Ruszyliśmy w kierunku gór. Po drodze zajechaliśmy jeszcze do Sinai, obejrzeć pałac letni króla Karola I - zamek Peles. Pałac jest pięknie położony i naprawdę robi wrażenie, mimo ogromnego przepychu, a może właśnie dzięki niemu...Dojazd do niego jest niestety słabo oznakowany. Warto stanąć trochę wcześniej i podejść, bo za parking kasują 10 lei. Za wejście do zamku zapłaciliśmy 12 lei/os. Foto taksa wynosiła 30 lei, więc oddaliśmy aparat do depozytu. Obok zamku stoi mniejszy już - zamek Pelisor, który już sobie odpuściliśmy.




Tego samego dnia dojechaliśmy do Fagaras, takie małe miasteczko, w którym nie ma nic ciekawego, ale upatrzyliśmy je sobie jako bazę wypadową w Fagarasze. Musiałam trochę ukoić nerwy po ostatnim noclegu, więc zdecydowaliśmy się zatrzymać w bardzo miłym Pension Diana za 120 lei/pokój. Nikt co prawda nie mówił po angielsku ani w hotelu ani żadna zaczepiana przez nas osoba na ulicy. Niektórzy nawet twierdzili, że mówią, ale potem nie udawało nam się jednak dogadać. W sklepie niesamoobsługowym dogadywaliśmy się również na migi (trudno jednak było pokazać herbatę w torebkach i zapałki).
Zaplanowaliśmy sobie 3-4 dniowy wypad w góry. Niestety nie sprawdziliśmy pogody, kiedy pełni nadziei na jakieś w końcu miłe estetyczne wrażenia wyruszyliśmy rankiem na stację kolejową. Obładowani plecakami z namiotem i śpiworami podjechaliśmy pociągiem do miejscowości Arpas de Jos (30 km - 320 lei/os.). Wysiedliśmy w jakiejś strasznej dziurze i ruszyliśmy wzdłuż drogi próbując złapać stopa, co okazało się wcale niełatwym zadaniem. Wszyscy nam tylko machali i migali światłami, nie bardzo wiem, o co im chodziło... W końcu zabrała nas jakaś pani, która nie mówiła po angielsku i całą drogę słuchała rumuńskiego Radia Maryja. Dowiozła nas parę km za Cartisoarę. Znajdowaliśmy się na trasie transfogarskiej. Szybko złapaliśmy kolejnego stopa. Tym razem mieliśmy bardzo dużo szczęścia, ponieważ zabrała nas para Rumunów mieszkająca na stałe w Seattle - Anton i jego dziewczyna. W końcu więc można było z kimś porozmawiać.
Szosa Transfogarska - najwyżej - po Transalpinie - położona droga Rumunii - osiąga 2034 m n.p.m.
Została ona zbudowana w latach 1970-74 za czasów Nicolae Ceauşescu. Początkowo miała znaczenie militarne. Podczas jej budowy wykorzystano miliardowe sumy pieniędzy, 6 milionów kilogramów dynamitu, a 40 budujących ją żołnierzy straciło życie. Jej największą atrakcją są zapierające dech w piersiach widoki. Ale...
Ale okazało się, że żadnych widoków nie było, bo mgła była tak gęstą, że właściwie nie widzieliśmy nic. Co gorsza prowadzący samochód Anton też nic nie widział, więc poruszaliśmy się w żółwim tempie mając na uwadze, że tuż obok drogi jest przepaść. Tak dojechaliśmy do Balea Lac, gdzie mieliśmy sie pożegnać i wyruszyć w góry. Okazało się jednak, że temperatura na zewnątrz wynosi -2stopnie, a ziemie pokrywa szron (a my z zamiarem spania w namiocie:) ). Poza tym w tak gęstej mgle pewnie za daleko byśmy nie doszli. Musieliśmy więc zjechać z Antonem na dół do Pitesti. Duże wrażenie robi przejazd przez najdłuższy rumuński tunel, w którym jest zupełnie ciemno i strasznie wąsko. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się przy jakimś wodospadzie i przy zaporze na rzece Argeş o wysokości 160 metrów, która okazała się popularną wśród miejscowych atrakcją.






Anton podrzucił nas na stację kolejową w Pitesti, skąd wzięliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. Stamtąd tłukliśmy się parę godzin w deszczu autobusem do Braszowa (16lei/os.). Z dworca autobusowego podjechaliśmy taksówką na stację kolejową. Do Fagarasu dojechaliśmy koło 21:00. I tak skończył się nasz wypad w góry:)
Następnego dnia pojechaliśmy w stronę Sigishoary. Zdecydowaliśmy się opuścić główne drogi na rzecz dróg bocznych wiejskich, żeby zobaczyć rumuńskie wsie i trochę odpocząć od wszechobecnych fabryk i przygnębiających miast.
Na początek zajechaliśmy do wioski Homorod obejrzeć kościół, obecnie ewangelicki. Kościołem opiekuje się pastor Johann Tomme, z którym Jurek strzelił sobie pogawędkę po niemiecku:) Jest on jednym z nielicznych Sasów, którzy jeszcze mieszkają w tych okolicach. Po upadku komunizmu większość rodzin o niemieckich korzeniach wyemigrowała, a ich miejsce zajęli Cyganie.
Weszliśmy na wieżę kościelną o stareńkiej drewnianej konstrukcji. Troszku straszno było, bo wszystko się rusza i trzeszczy ( i wchodzi się na własną odpowiedzialność). A na górze jest tarasik widokowy taki, że stoi sie na deskach, przez szpary których widać ziemię dużo metrów niżej. Ale bardzo ładny widok z wież jest, więc wejść warto.




A na dole obok kościoła jest takie małe pomieszczenie, w którym na ścianach namalowane są freski z XIIIw. Nie są niczym zabezpieczone, nikt się nie przejmuje, że ktoś mógłby je zniszczyć. Można podejść i ich dotknąć, ale lepiej nie dotykać, żeby nie zniszczyć.


Później pojechaliśmy do wsi Rupea, w której jest góra, a na górze ruiny zamku chłopskiego.
Takie zamki chłopskie są elementem typowym dla Siedmiogrodu. Od zwykłych zamków średniowiecznych odróżniał je brak siedziby władcy. Różne elementy obronne narastały z biegiem lat tworząc niezmiernie grube mury, liczne baszty zwieńczone machikułami, gęsto rozmieszczone strzelnice. Wewnątrz jednego lub wielu pierścieni murów budowane były budynki mieszkalne i gospodarcze, kościół, szkoła. Na wieść o zbliżającym się niebezpieczeństwie cała wieś wraz z inwentarzem chroniła się w obrębie murów i mogli tak przetrwać długi czas. Większość takich zamków warownych powstała wokół istniejących saskich kościołów. Kościoły te niejednokrotnie przebudowywano nadając im charakter obronny. Często budynek kościoła był ostatnim punktem oporu przed najazdem pogan.
Z zamku w Rupei niewiele już pozostało, ale panorama roztaczająca się z góry jest bardzo malownicza.




Następnie polną drogą pojechaliśmy do Viscri. Znajduje się tam ewangelicki kościół warowny pod patronatem UNESCO. Często nazywany jest Białym Kościołem (Alba Ecclesia). Sama wioska jest bardzo malownicza. W obwarowaniach zrobiono muzeum przedmiotów używanych dawniej przez mieszkańców.






Następnie bardzo urokliwą drogą pojechaliśmy do Sigishoary. W ogóle te wszystkie drogi poboczne łączące wsie w Transylwanii są niesamowite. Jakby się czas zatrzymał...

Pełno tam takich Jezusków wyciętych z blachy

W Sigishoarze znaleźliśmy nocleg w jakimś pensjonacie po drugiej stronie rzeki. Poszliśmy obejrzeć Starówkę, niestety kościół klasztorny był już zamknięty. Zjedliśmy obiad w restauracji Dracula w Domu Drakuli (nawet mieli vegetarian plate). Tam wszystko jest Dracula...Może dlatego, że w 1431 r. w Sighisoarze urodził się Vlad Tepes, późniejszy Hospodar Wołoski znany jako legendarny Dracula.
Następnego dnia rano weszliśmy na wieżę zegarową z tarasem widokowym.






A potem skoczyliśmy do kafejki internetowej kupić bilety do Londynu:) Ze względu na to, że nie udało nam się pochodzić po górach zdecydowaliśmy się po powrocie z Rumunii jeszcze polecieć na tydzień do Londynu.

Później ruszyliśmy na południe. Po drodze zatrzymaliśmy się w Apold, gdzie stoi kolejny saski kościół warowny. Klucz do niego jest w domu nr 244 za kościołem. Otworzył nam młody Niemiec należący do cechu stolarzy... Podróżuje on po całym świecie i najmuje się do różnych prac stolarskich. A przez 3 lata nie może przebywać bliżej niż 50km od swojego domu. Podobno kiedyś tak było i on kultywuję tę tradycję:)
Niesamowita jest wieża kościelna. Ma 400 lub 500 lat i ledwie stoi. Naprawdę... W Polsce na pewno nie byloby możliwości wejścia na taką wieżę ze względów bezpieczeństwa. A tam tylko wywiesili karteczkę, że się wchodzi na własną odpowiedzialność, i już.
Warto też wejśći z wieży przez takie bardzo niskie przejście do przestrzeni pod dachem, a nad sklepieniem kościoła. Przez dziurę w "podłodze' można obserwować wnętrze kościoła.









W drodze powrotnej do Sigishoary podwieźliśmy Cygankę z dwójką dzieci, z którą nie mogliśmy się dogadać po angielsku, ale okazało się, że ona płynnie mówi po polsku:), bo kiedyś w Krakowie mieszkała. Daliśmy dzieciakom po czekoladzie i pojechaliśmy dalej w stronę Medias.

Zajechaliśmy jeszcze do miejscowości Biertan. W rogu głównego placu znajduje się wejście na schody prowadzące do kościoła warownego na wzgórzu. Warto zwrócić uwagę na mechanizm zamka w drzwiach zakrystii.

Dalej pojechaliśmy przez Targu Mures i Reghin do Bystrzycy, gdzie przenocowaliśmy w hotelu Cora po drugiej stronie rzeki (pokój za 90 lei miał super drewniane łoże i w ogóle był w porządku).
Rano pojechaliśmy przez Nasaus do Viseu de Sus. Droga miedzy Salvą a Sacel jest bardzo malownicza, w końcu to Maramuresz:)








W Viseu pojechaliśmy na stację kolejki wąskotorowej (Mocanita - Maramures Expres), która jest główną atrakcją turystyczną regionu. Kolejka powstała, by zwozić z gór pozyskane drewno, a także zaopatrywać w paliwo maszyny pracujące na górze. Obecnie, oprócz turystycznej, też spełnia tę funkcję.
Jednak okazało się, że kolejka ma akurat jakąś przerwę techniczną i nie jeździ przez dwa kolejne dni.
Kolejny nieudany wypad w góry...
Ruszyliśmy więc szlakiem drewnianych cerkwi.
Na pierwszą natknęliśmy się w Salistea de Sus. Niestety dosyć trudno tam trafić, bo połozona jest w głębi kwartału domów.

Później podjechaliśmy do cerkwi w Bogdan Voda, a następnie do Ieud, gdzie przy kościele położony jest bardzo ładny cmentarz (są znaki do Biserica din Deal).




Na koniec zajechalismy jeszcze do Barsany, gdzie wybudowano cały kompleks klasztorny i gdzie wznosi się najwyższa cerkiew drewniana.



Była to jedyna tego dnia cerkiew, która była otwarta i udało nam się do niej wejść.
Nocleg znaleźliśmy w Pensiunea La Lenuta w Oncesti. Gospodyni była bardzo wylewna i życzliwa. Choć nie znała angielskiego za wszelką cenę próbowała się z nami porozumieć. Zaprosiła nas wieczorem do swojej kuchni, gdzie wraz z całą jej rodziną oglądaliśmy tradycyjne śpiewy marmaroskie na dvd.
Poczęstowała nas horinką i porzeczkówką. Rano za 10 lei dostaliśmy wege śniadanie.
Ostatnim punktem wycieczki był "wesoły cmentarz" w Sapanta. Cmentarz ten to kopalnia wiedzy o mieszkańcach miasteczka. Na każdym nagrobku pokazane są w formie rysunkowej zawody nieboszczyków. Na nagrobkach kobiecych najczęściej pokazane są kobiety przy kołowrotkach. Tkanie wełnianych koców i dywanów było i wciąż jest popularnym w Maramureszu zajęciem. Mężczyźni na nagrobkach pasą owce, jeżdżą traktorami, hodują winorośl... Czasem rysunki przedstawiają tragiczną śmierć - a to ktoś rozjechany przez pociąg, a to ktoś przejechany przez samochód, a to jakiś topielec... Pod rysunkami wypisane są ponoć często wesołe epitafia, jednak wszystkie są po rumuńsku.
Pierwszy nagrobek pojawił się w 1935 r. Wyrzeźbił go miejscowy artysta Ioan Stan Patras. Obecnie wykonuje je jego uczeń.




Tego samego dnia w strugach deszczu pożegnaliśmy Rumunię i wyruszyliśmy w powrotną podróż do Polski. Po drodze zatrzymaliśmy się na Węgrzej w miejscowości Tokaj, gdzie zaopatrzyliśmy się w kilka butelek wina...

1 komentarz: